Obserwatorzy

wtorek, 20 listopada 2018

Piekło, bolało... Piekło Czantorii

Wyjazd do Ustronia jak żaden inny, był wyjazdem po grudzie, uciekające pociągi, spóźnienia, złapana guma, zablokowany telefon...jakby wszystko chciało zatrzymać nas w miejscu, mowiąc, nie rób tego...a może to taki był test na wiarę, cierpliwość, test granic? Każdy dzień przynosi inną odpowiedź...

Start o 4ej nad ranem sporym podbiegiem w ciemności był początkiem nieznanej przygody...Sporo ludzi, potem coraz mniej, ścieżki gęsiego, zbiegi, kamienie, podejścia i 5 km, który u mnie zawsze jest odpowiedzią na to, w jakiej jestem formie i jak mi się ten bieg ułoży... Odpowiedź przyszła... tylko chyba co 20ta łza była widoczna na policzku, reszta wsiąkła w dusze, która nagle rozbiła sie o swoje słabości... Już wiedziałam, że nie będzie łatwo, będzie trudno, forma końcówki sezonu jest daleka od życzeń... W tej jednej minucie świat wewnętrznych zmagań rozlał się czyśćcem po głowie, sercu, myślach...Nagle do świadomości przyszły wszystkie błędy, pomyłki, niedosięgnięcia, zaniedbania...rzeczy niedokończone…Bezradnie stanęłam w obliczu prawdy o sobie, gdzie jestem, co zrobiłam nie tak, z kim dawno powinnam wypić kawę, z kim zaniedbałam relacje, gdzie oczekiwałam za dużo, gdzie powinnam odpuścić, a gdzie zawalczyć... Jakimś takim okropnym bólem rozrywało sie serce...i ta jedna myśl po głowie - jesteś słaba...jesteś słaba...potwierdzona jak echo zdaniem towarzysza podróży...jesteś słaba... Jeszcze wtedy nie widziłam, czy jestem w piekle, ale tak musi wyglądać czyściec, gdzie mierzysz się z tę szarą stroną siebie, gdzie oko w oko stajesz ze słabościami, odganiasz myśli a one same przychodzą i bezwzględnie punktują słabości roku...słabości twego jestestwa...
Ale też już wiem, że długo nie ma co być w tym stanie, trzeba unieść oczy ku czemuś wyższemu, szukac pomocy...uruchomiłam swoją mantrę, stwierdziłam, ok, jestem słabsza niż zawsze, trudno, dam z siebie ile mogę, nie sprzedam skóry tanio, chciałam sprawdzić to piekło, więc to zrobię, małymi kroczkami, kilometr po kilometrze, zbieg po zbiegu, podejście po podejściu...
Wspinałam się, zbiegałam, wspinałam sie zbiegałam, prostych odcinków jest tu niewiele...
12 kilometr, Poniwiec przywitał nas punktem odżywczym, ciepła herbatą, ciastem i kolejnym podejściem, idziemy na Wielką Czantorię, jest przeżycie, gdy każdy krok zbliża Cię do wschodu słońca i w nagrodę za dojście na szczyt masz ten piekny obraz budzącego się dnia, wychodzimy  z ciemności… czy zawsze tak jest, by zobaczyć więcej trzeba sie natrudzić?
Do 20 km jakoś idzie, dobiegamy po ok 4 godzinach i 15 min na kolejny punkt odżywczy, by znowu stanąć do walki na tej samej tracie, tym razem za dnia...i być może tu za mało zjadłam, może tu gdzies popełniłam błąd ale kilometry od 20 do 32 były jednym wielkim osłabieniem, kolano bolało, zbiegi strome były trudne do przejścia, bukłak z woda odmówił posłuszeństwa...siłą ducha pokonywałam kolejne kilometry...
I znowu Poniwiec, 32 km, punkt, jem, piję, jem, bo już wiem co mnie czeka...i już było lepiej...dzień pokazał nowy obraz gór, od 35 km nawet wyprzedzamy poszczególne osoby, na zbiegach, podbiegach...jakieś odrodzenie sił, choć, chyba to tak już u mnie jest, że po 35 km, dopiero, uruchamia mi sie kolejny bieg i można więcej...40 km, 3800m przewyższeń za mną,  dobiegamy do miesjca, gdzie zaczyna się piekło, by dostać medal trzeba wspiąć sie na szczyt kolejki na Czantorię, no fajnie...
Nieświadomie, założyłam sobie, że w tym miesjcu będę po 9 godzinach, byłam po około 9,5...i mimo tego jest radość, bo żyję, dotarłam, teraz tylko ta wiśnia, ale przecież już ją widać... i tak krok po kroku, noga za noga wbijasz te kijki i pniesz się wyżej i wyżej...i tak ok 2 km...i kiedy myślisz, że już to masz, to tylko lekkie spłaszczenie trasy, bo w górę czeka Cię jeszcze kilkaset metrów...już widzisz zegar który niemiłosiernie odmierza czas..i znowu trzeba sie tam wdrapać...
10 godzin 8 minut, a wszystko po to, by na szczycie wypić piwo i dostać medal ;-)

Czy ja to zrobię jeszcze raz? Ciekawi mnie, jak by to było, gdyby to nie była końcówka mojego sezonu...czy to ma wpływ...pewnie coś trzeba zmienic w przygotowaniach, pewnie dużo jeszcze roboty przede mną...to już całkiem inna sprawa...

Impreza ma klimat, jaki lubię, ludzie się znają lub bardzo szybko się poznają ;-) serdeczne powitanie, luźna atmosfera, widac, że są zgrani, robią to co lubią, każdy ma swój przydział zadań.
Może na tym 20 km trochę prowiantu jakby mało, ale może to skutek uboczny bycia z tyły peletonu ;-)
Ja nie czułam, że biegnę dwie pętle, za każdym razem wyglądały one inaczej, biegnących 63 km podziwiam za wytrwałość, dwie pętle w nocy... szacunek.. biegnących 20tke za szybkość, czołówka śmigała jak wiatr...
Nie ukrywam, że dostałam w kość, nie przebiegłam jeszcze tak trudnego biegu...ale w duszy nastał cudowny pokój...pokora dla gór, podziw dla tych z czołówki dystansów...i o dziwo...narodziła się wewnętrzna siła...taka spokojna, codzienna, może to tak jest, gdy przejdziesz przez czyściec i uciekniesz z piekła...wtedy zostało tylko niebo...niebo życia, póki co ;-)





poniedziałek, 15 października 2018

myśli nieprzebrane

nagromadzone, niewybiegane mysli tłuka się po gramach duszy, pukają do zakamarków serca niepokojem, pytaniem, nadzieją i wątpliwością… balans na krawędzi pasji i realizmu zycia.. droga której tłumaczenie jest tak trudne jak trudne życie w realizacji siebie... czemu dlaczego jaki i kiedy... gdzie skręcić, co zrobic, jaka decyzje podjąć, gdzie sie zatracić a gdzie zachować baczenie... czy otwartość nie zostanie źle pojęta i nie umrze złym złudzeniem
gdzies trzepocząca sie samotność w wołaniu do Najwyższego
kropla łzy torująca drogę ku marzeniu
jak daleko posunąć sie w swoim ryzyku
gdzie sie zatrzymać i skupić na zadbaniu o codzienność
czemu ta ciągła krawędź... czemu jednoznaczny wybór nie kończy się nagrodą? źle ustalony cel czy test na cierpliwość, wytrzymałość i pokorę
gdzie ten moment gdy uginanie kolana jest juz przesadą i czas na zmiane szeregu...
tysiące myśli...
poukładać i rzucić się w przepaść
zasnąć i obudzić się mocnym... znaleźć czterolistną koniczynę i na chwilę odstawić gardę....


niedziela, 7 października 2018

BUT...i inne przypadki

Czy jest to ten moment by podsumować BUT? pewnie tak, bo zaraz rozpłynie się i zostanie pamięcią, póki jeszcze żyje podskórnie, póty świeże spojrzenie...

Był to pierwszy bieg od chyba dwóch lat, bieg ultra, na zawodach, który przebiegłam w towarzystwie... niby nic wielkiego, każdemu się zdarza, ale mi nie za często...
gdzies uknułam sobie teorię, żem nudna, tylko się męczę, pocę, mam katar, jestem wiecznie spragniona i tylko wdrapuję się bezradnie na górkę... po co komu takie towarzystwo? lepiej samemu, bo wtedy odpowiedzialnym się jest tylko za siebie, pewnego rodzaju wygoda...nikt nie będzie miał pretensji, że zwalniam, że coś nie tak...
I tu pojawia się gość, który z premedytacją choć dużą niewiedzą oferuje swoje towarzystwo, chce biec razem... i co teraz? odmówić w sumie nie wypada, bo z natury grzeczna jestem, może sam zrezygnuje, gdy nakreślę koszmar wspólnego biegu...no nie rezygnuje...Ultras, biega szybciej, dużo szybciej, uparty...no nic będzie ciekawie...
Z takim bagażem przyjeżdżam do Szczyrku, gdzie góry wznoszą sie juz jak tylko otworzysz drzwi od samochodu, wysokie, wysokie...tam gdzies mam sie wdrapać...strach...profil trasy piętrzy się tymi górami...dobrze, ze wybrałam 60tkę, podziwiam startujących na 90 i 130 km - czy wiedza co robią?
Piątek...mamy się z lekka przebiec się... rany, czemu, czemu mamy biegac, przecież ja jutro biegam, teraz na bank tak się zmęczę, że sobota będzie koszmarem zejścia z trasy...ale wkładam te buty, robimy test trasy pod prąd, lekki trucht, na szczęście potem jest po górę, wiec spokojnie można iść...idę, piękne widoki, cudnie ciepło, słońce...gadamy, szuramy, schronisko, Klimczok, herbata której kubka unieść nie można, ciacho, migdały...w oddali widac kogoś kto tez sobie trenuje, zbiega, podbiega... sceptycyzm wyjścia na ten spacer jakby malał... wracamy.. pięknie jest, jest z górki, mozna rozłożyć skrzydła, poczuć wiatr, sprawdzić przyczepność i na dobre pożegnać się ze strachem :-)
   To był bardzo dobry pomysł, gdzieś na tym zbiegu zgubiłam strach, teraz tylko relax, szykowanie ubrania, dywagacje nad kijkami, długością ubioru..bo pogoda niewiadoma... noc...pada...deszcz dudni w okno dachowe...miało nie padać... brac kijki czy zostawić, brać dodatkową kurtkę czy zostawiać… szczęśliwie dla mnie zostawiam i kijki i kurtkę, przestało padać, a kijki, moje, na bank by mi przeszkadzały w zbiegach, wąskich, szybkich, szalonych...
   Czas start, lecimy, nie widzimy wszystkich, ktoś sie spóźnił, gdzieś ktoś sie zapodział, to robimy swoje, ciemno, mgliści, czołówki znaczą ślad, idziemy pod górę, mijamy, wymijamy, schronisko… za nocy niewidoczne tło biegu...za szybko biegnę - takie słyszę hasło od Grzegorza ;-) niemożliwe, ja? raczej to jest takie naturalne tempo ;-) noc, póki co zawsze przeraża mnie, a ta mglista, gdzie kropelki mgły wiszą gdzieś nad nami rozproszone światłem, chyba jeszcze bardziej, odliczam godziny do świtu, cieszę się każdym przejaśnieniem,,,i czekam gorącej herbaty… jest punkt, nie ma jej, woda, izo, jakieś ciastko, takie to mizerne...no nic, trzeba lecieć dalej...Kolejny punkt za jakies 17 km...i chyba tu na 25 km mam lekki spadek energetyczny, za późno coś zjadłam, coś jakoś wolniej słabiej... i wtedy okazuje się, że ta osoba obok ma swoje plusy... ona mówi, ona rozmawia..i nie wiem czy wyczuwa szóstym zmysłem zmęczenie, zmieniając temat w mojej głowie, myśli słabości ustępują myślom dialogu, śmiechu...taka nowość odkrywcza, że drugi człowiek to energia dodatnia, dotychczas słabo wykorzystywana, miłe zaskoczenie; biegnę, zbiegam, w myślach ciagle ta herbata, której..i tu nie ma... jakies doładowanie, napełnienie baku i dalej, znowu wzniesienie... I tak sobie biegniemy, zbiegamy, wdrapujemy się, podziwiamy widoki, tęsknimy za ciepłym posiłkiem, rozmawiamy, mijamy, wyprzedzają nas, ponoć jest ok czasowo, jakieś kolejne słabości, punkt odżywczy, w końcu coś ciepłego, można szurać dalej...50 km..i kiedy widze, że po raz kolejny mijam się z tymi samymi osobami, to myślę sobie, no tak, do poprawy szybkie bieganie i te podejścia, jest przestrzeń na poprawę i to w sumie napawa optymizmem, bo ciagle jeszcze można …
    Malinów , Skrzyczne, tu zaczyna się mój bieg, chyba to te daktyle, bo jednak mało jemy, mało pijemy, bardziej z rozsądku niż z pragnienia, a może to ten stromy, kamienisty zbieg, a może to ta trudność, że nie wiesz co za rogiem, na skraju zbocza, gdy na wyciagnięcie ręki masz przepaść, może to ta adrenalina sprawia, że przyśpieszenie przychodzi samo z siebie, bo jak tu nie biec... przepraszam, przepraszam, szukam miesjca dla siebie, dziękuję, biegne, lecę, podoba mi się, z kamienia na kamień, uciec szybciej niż on spod nogi, w sekundzie podjąć decyzję, gdzie postawić kolejna stopę, by sie odepchnąć, odbić, uciec, odepchnąć się od spadającego... wyścig z naturą, cudnie jest, zakręty, zbiegi... w końcu doganiam tych co mnei minęli, mijam...już teraz żadne podeście mi tego nie odbierze... ostatnie km i znowu szuranie, zbieg, zaraz meta...11 godzin i prawie 7 minut.. w marzeniach miałam 11,30, na starcie 12, na mecie dużo mniej.
Radość, po raz pierwszy poczułam tę moc gór i po raz pierwszy poczułam, że mogłam jeszcze biec dalej, było to miejsce :-)
   I jak nigdy, nie rozbijały mi się myśli o siebie, jak nigdy nastawiona byłam na zewnątrz, na drugiego człowieka, naturę, po raz pierwszy bieg z kimś szybszym ode mnie nie był obciążeniem a poznaniem, wspólną drogą... Wszystko to bardzo szybko minęło... dziś z perspektywy ciepłej kanapy, myślę, trzeba było wybrać 90tke, dłuższa zabawa ;-)
  Parząc na te zawody jako organizator, to...taki mają męski szlif ;-) na surowo, bez ozdób, jakiś endorfinicznych emocji, czego mi trochę brakowało...mają to szczęście trudnej trasy...dla której pewnie tu wrócę.
  BUT to też na nowo poznawane osób, jest się bliżej, coś planuje, zjedzone pierogi, wypita wspólnie kawa, ugotowany posiłek, szefowa zamieszania, która prawie z patelni wyciąga ci makaron jedząc ze smakiem, by potem odwzajemnić się łyżką oleju do sałatki... jakąs magię miało to miejsce, spokój i ciszę...takie poznawanie...
  I to mi zostanie w pamięci, drugi człowiek, jego historia, wspólne chwile...i oczywiście te zbiegi skrzydlate :-)







 


wtorek, 4 września 2018

Predathlon

i znowu przychodzi ten dzień, że myśli trzeba wypuścić w świat inaczej zalegną się, zastygną, zabiorą przestrzeń, zabiorą spokój .. Predathlon...
przygotowania, emocje, stres, ciekawość, potknięcia i oczekiwania, pomocne dłonie, rozczarowania, poznanie, radość, euforia, wysiłek, godziny pracy, dni, wątki, myśli, zadania...
czym dla mnie jest? rozhulanym nastolatkiem, który dopiero szlifuje się w boju, rozkręca się, łapie wiatr w skrzydła, chce już żyć swoim życiem szalonym, poznawać świat i wyrwać się z nadzieją w przyszłość
ma pierwsze szlify za soba, teraz już widzi tylko przygodę, w tym szalonym świecie zakrętów i zjazdów na łeb na szyję
łapczywie zagrania przestrzeń, cieszy sie życiem, raduje przygodą, rozsiewa radośc i czeka na kolejna garść adrenaliny i gna, ciagle gna
taki jest mój Predathlon....tak go widzę...rozpędzony gna do przodu...

ludzie, radość, emocje, przyjazne gesty, dobre słowa, rozszklone spojrzenia.. i ten moment, kiedy wszystko sie wypełnia, kiedy świat zaklikał dopełnieniem...
ten moment gdy wśród ludzi, uczuć, emocji widzisz swoją przyszłość, swój cel, swoją grupę wsparcia
to niesamowite uczucie, kiedy poczucie pełni oblewa Cię spokojem
moment, zatrzymanie w czasie, sekunda w głowie, która daje ten spokoj, grunt, wiarę, pewność, że to ryzyko sprzed roku właśnie pokazało swoje pierwsze oblicze dobrze wybranego celu...
mętlik uciekł, plan się ułożył, myśli kwitną….
ten, kto dla Ciebie pokona przestrzeń, jest wart uwagi...







środa, 11 lipca 2018

Bojko

   Trudno teraz rzec, skad wziął się pomysł na Bojko i Ukrainę, sam przyszedł, czy Ania wyszperała go w odmętach FB...Cel który rok temu wydawał się tak odległy nagle pojawił sie z dnia na dzień, stanął u wrót i trzeba było się pakować...
Przebiegane kilometry, godziny na siłowni, zbiegi, podbiegi, oczekiwania i plany, lipiec miał skonfrontować z niewidomym.
     Ustalony wyjazd, wszystko porezerwowane, wypita kawa, start, ruszyliśmy na dalekie południe...
I jak to w zyciu w tym sam czasie, w głowie tysiące myśli mniej lub bardziej około biegowych, życie i jego niespodzianki pojawiały sie jak pit stopy na trasie... Lublin i przystanek na koszerne jedzenie, lody o smaku słonego karmelu i w końcu Przemyśl...przemyśl...odrzucić to co za nami i skupic się na tym co jest, wytarte "Tu I Teraz" znowu huczy w uszach... Nocleg w kamienicy labiryntów, zakupy, piekarnia, woda, migdały...autobus...ruszyliśmy ku nieznanemu... Granica, kontrola, Ukraina, nowy świat, wszystko inne, zapomniane, opuszczone, dziurawe, naturalne, zielone, samotne, ciche... Długa, za długa podróż po omacku pięła się coraz wyżej i wyżej, żeby w końcu zobaczyć zza szyby, gdzie za kilak godzin nogi nas poniosą, w odmęt spokojnej zieleni.
   I jesteśmy na miejscu, coś wypić, coś zjeść, spakować się na jutro, bo przecież wstać trzeba o 2ej, więc 4 godziny na wszystko... i chyba to co miało nie wyjść, nie wyszło na samym początku, to co miało sie wydarzyć czarnym scenariuszem się wydarzyło, strategia, plan, upadł...dobrze, że teraz... bezsenna noc oddzieliła przyjazd od startu... I poszliśmy, rzeka światełek na przemian białych i czerwonych pięła się długo i wciąż w górę, cicho, w szeleście kontaktu buta z podłożem, w rytmie wbijanych kijków, zimno, coraz zimniej....Pikuj...mgła, chmury wieje, i tu na szczycie wędrówki czeka posag Jezusa Miłosiernego... wyłonił się nie stad ni zowąd, patrząc z rozłożonymi rękami na te rzekę poszukiwaczy przygód... i jak to było? gdy w trudzie zdobędziesz szczyt, zobaczysz właściwą perspektywę? ja zobaczyłam... przybiłam piątkę i zbiegałam niżej, są chłopaki, robi się jaśniej, czerwona kula słońca wita nas przebijając się przez mgły... "Nałóż kurtkę". Nałożyłam, jest cieplej, jest szybciej, na skraju urwiska, miedzy jagodami, wąskie dróżki, gdzie dwie stopy ledwo sie mieszczą, biegnę, gonię, bo przecież Ewa też kurtkę powinna nałożyć... Zaczepiam się o coś i po raz pierwszy lądują na kolanach, na szczęście miękko jest :-)
   Żurawka - 20 km oddalone kilka km dalej wita czekolada, wodą, jak szkoda, że herbaty brak, ale podziw dla wolo ogromy, wieje, wieje, po prostu wieje...i jest zimno. Lecimy dalej.. szybciej wolniej, mijamy, wymijamy się, spotkamy, żegnamy, schodzimy, podchodzimy, za każdym razem cieszę, że ja mam, te kijki, które jeszcze rok temu były przeszkoda ogromną, teraz ratują nogi, tyłek...
Rytm, czas, kilometry płyną naturalnie, bo przecież, ja bez roamingu, bez telefonu, bez aplikacji, która mowi tobie gdzie jesteś, czy dobrze, czy źle, czy szybko czy wolno, czy zgodnie z planem czy poza...wszystko w rytmie swojej natury, podszeptu głowy, serca, czasem człowieka czasem endorfin otoczenia lub adrenaliny natury... i tak to odrabiam zaległości z pierwszych kilometrów, drugi punkt żywieniowy, 10.13 - wyruszam dalej... pniemy ie znowu wysoko, razem z Moniką pokonuje kilometry, widoki dech zapierają, biegniesz, rozglądasz się, otwierasz dziób i myslisz - ja to mam to szczęście - jestem tu, doświadczam, daje radę, wokół cisza, natura, czasem jakiś człowiek... Ostra Hora zdobyta, zbiegamy. Perełuka wita barszczem z ogniska, przyjazną twarzą wolo, pomidory, banany, pomarańcze, ciastko na deser z wolna ruszam, wolno, szybciej, zbiegam, mijam, wymijam i znowu jestesm sama, jednak lubię ten stan zatracenia się gdzies samotnie w ciszy pośród bajki natury... Bukowy las, wodospad, rzeczka, jst bajecznie pięknie, pochylony mostek jak drabina przenosi w nowy wymiar... wymiar niespodzianki... Szalony artysta poprowadził drogę kamiennych przeszkód, a kolejny szaleniec ja znaczył... jak się wspiąć na przeszkodę, która sięga mi do pach, gdzie postawić nogę, żeby nie spaść, przeskoczyć i czy lepiej się pochylić i przeczołgać, ten pień jest śliski czy bezpieczny, czy jak przerzucę kijki za ten głaz, to je potem znajde, czy jest jeszcze jedna dziura czy to juz koniec, jak postawię nogę tu to będzie bezpiecznie, strategia śladu łamie głowę... i gdzieś robię błąd, ześlizguję sie z kamienia i lecę głowa w dół, ostatnim odruchem łapie się gałęzi która ratuje mój kark i przywraca równowagę, wstaję, sprawdzam uszkodzenia, żyję, jestem, serce wali, ale jest ok.... przeszłam to, w oddali słyszę krzyk, kogos złapał skurcz, ktoś sie potknął i upadł... szmer krzaków, szum wody, natura mocno broni swojej tajemnicy...
   I gdy już myslisz, ze jest dobrze, żyjesz, stajesz przed pionową prawie ścianą, której końca nie widac a taśma mówi ci - masz tam iść, masz sie tam wspiąć, tam czeka cię cd... masakra... dziką drogą nas prowadzą, te 2 - 3 km naturalnych przeszkód to jak godzinna lekcja pokory, nic tu sobie nie zaplanujesz, 20 km rozciąga sie w czasie niewiadomego końca... Wbijam kijki, krok za krokiem wspinam się, i nie wiem, co pierwsze mi pęknie, kijki, kolano czy serce... czekam na ten okrzyk ludzi przede mna, ze to juz koniec, i nic ,i cisza...szuramy, wbijamy się...na szczycie możesz tylko ołówkiem podziękować organizatorowi za ten czas... nie dziękuję, uśmiecham się, wydobywam sie z czeluści...jem, pije to co mam w plecaku, oddycham spokojniej i chyba się modle dziękując za przeżycie :-)
   Biegnę, truchtam, słyszę swoje imię oglądam się i jest Tomek, w końcu jest z kim pogadać, dzielimy ie tym co mamy i lecimy dalej, szutry, beton, gdzie ten szczyt, gdzie ten punkt, gorąco, coraz bardziej gorąco… Zdjęcie, gdzies, ktoś, nam.. Równa- 1482 m - i juz wiesz na nowo, ze było warto...zbiegamy, trzeba biec, będzie szybciej do wody... skręty, zakręty, jagody, widoki i jest herbata, kola, bak na nowo pełen , 14 godzin za nami zostało tylko 7-9czy 11 km? co człek to opinia ;-) mocno w dół po czarnym błocie, w wąwozie, który konca nie ma, czarnym humorem znowu przypomniał się organizator, wąwóz Mordoru, ciagnie sie w dół i w dół, zwalniam, jednak moje buty nie są gotowe na taką przyczepność, a moze ja asekurując sie przed upadkiem zwalniam, tłumacząc sobie, że 5 min później chyba nie zrobi różnicy… Panie koguta oznajmia, jest gdzies cywilizacja, i jest, wyłaniamy sie z lasu, z błota, czarnej otchłani, na 3 km asfaltu... ktoś mnie goni, kurcze, jednak mogłam biec szybciej, mija mnie Monika...czyli znowu cos do poprawy :-)
   Wpadam na metę, koniec, jest 15 z przodu, to jest dobrze, choc ciagle wydaje mi się, już teraz, dopiero teraz, ze można było coś urwać z tego czasu...ale nic to... jest radość, wspięłam sie na kolejny szczyt, na nowo doświadczyłam siebie, swoich granic... uciekłam przed limitem
Uściski, usmiech, twarze, relax, radośc, prysznic, siniaki, błoto... Endorfina wypełnia po brzegi... kolacja, noc, trudno zasnąć, wszystko jeszcze biegnie by o północy spotakć się z Morfeuszem i zasnąć do rana
   Rano...czyści...głodni... każdy ze swoim doświadczeniem siada do śniadania… wzloty i porażki, doświadczenia, przeżycia, każdy coś niesie, obłok Bojko o kolorze różnym unosi się nad nami...
Zakupy, relax, czas mija już wolniej... Spacer...
   Spacer... z przycupniętych cicho domków, w leniwa niedzielę bardziej bez ruchu niż zawsze wynurza się...właśnie, kto...przewodnik, strażnik, wróż czy po prostu samotny człowiek, który łapie się nas jak nowości na drodze życia, by przeprowadzić przez wieś, zapoznać z jej tajemnica, zanurzyć nas w nature; pokrzywa - idealna do mycia włosów, mięta, wiadomo super, ale nie dla facetów, sosna, młode pędy - idealna wsparcie dla organizmu po zimie i podłoże pod jesień, orzech, tymianek...wszystko ma swoje przeznaczenie…Natura żywi, natura jest tu zawsze, rozejrzyj się... I nie idź tym asfaltem, skręć w lewo, wejdź po górę, zobaczysz jaki widok, zobaczysz wiecej... Wejdź na polanę, rozejrzyj się... i znowu by zobaczyć wiecej, szerzej, trzeba się natrudzić, trzeba zdobyć szczyt...
Trzy razy powtarza mi przepis na cudowny napoj z sosny, patrzy głęboko w oczy, puka w czoło, by obdarować komplementem który ścina z nóg - blondynka a rozumna - dla mnie, Mistrz :-)
Pojawił się i znikł, na długo zostawił ślad...mądrość i jednak młodość w oczach, mimo otoczenia, mimo postury, widzisz jakieś bogactwo, które niesie, życie, mądrość, spokój, otwartość, gościnność...

Potem jest już tylko powrót, długi, graniczny, z wolna przyzwyczajamy sie do rzeczywistości, coś jest za głośno, za asfaltowo, za bardzo szaro, daleko...
do następnego razu.... głowa i serce napełnione przeżyciami, obrazami jeszcze długo ląduje, planując sobie kolejny cel...
Radość i spokój, spełnienie, wypełnienia, pokora, nowe poznania, siebie, otoczenia... nie ma nic stałego i pewnego i to jest piękne, to co doświadczysz, zawsze zostanie z Tobą.







wtorek, 24 kwietnia 2018

Szczawnica

Prawda jest o mnie taka, że też czasem się boję... Jak na to dziś patrzę, to boję się czasem wyjść ze strefy komfortu i na nowo sprawdzić swoje granice, nowe rozdania, nowe możliwości, bo przecież tu, gdzie jestem jest tak...wygodnie...
Szczawnica, wokół same vipy biegowe, przewyższenia 3 razy wyższe niż Suwalszczyzna i ja...ze swym górskim doświadczeniem bardzo średnim...strach rósł...dzień przed, wszystko bylo nie tak, wszystko było inaczej niż zawsze, wszystko przeszkadzało, na tysiące sposobów trzeba było siebie przełamywać, żeby to, tę podróż w nowe znieść...
Budowanie strategii biegu...oczywiście strach mówi mi, będzie to Twoje pierwsze zejście z trasy, w sumie niby nic złego, pewnie każdy coś takiego przechodzi, a potem ta myśl, jednak wstyd, chyba nie po to tu przyjechałam...to moze potraktuje to jako rozbieganie w górach...limit dopiero na 44 km, czyli troche pobiegam i potem zobaczę... choć przebłyski były, że gdyby tak mi poszło jak na Śledziu, to bym była szczęśliwa, gdybym to zrobila w 11 godzin, to by było super...zadziwienie w oczach kolegi, znowu ściągnęło w dół...no nic...jem pierogi, piję piwo, robi się luźniej w głowie...
Nikomu się nie chwalę, że tu jestem, robię wyjątek dla nielicznych, gdzie czuję się bezpiecznie...
Coś pakuje do plecaka, żele, daktyle, cukierki, magnez, przygotowuję ubranie...
Sobota rano, 5 wstaję...noc średnia...jednak to już dziś, coś trzeba z sobą zrobić, zjeść, wypić kawę, napełnić bukłak...emocje po horyzont...w duszy mówię sobie swoją mantrę, która uspakaja jak nic, czemu dopier teraz?...
Idziemy na start, trochę zimno, trochę wieje, spotykamy ludzi, gdzieś wysyłam rozpaczliwe sos...pomaga, mobilizuję się, jest lepiej...
I start, trucht w grupie a potem już mniej lub bardziej samotny bieg...Widoki rekompensują wszystko, po 4tym km wiem, że będzie dobrze, limit 13 godzin, to zrobie to w 12 godzin, rozpiska na numerze startowym jest, prawie wszystko wiem, biegnę :-)
Super zbiegi, fajni ludzie, nie wszędzie można się rozpędzić, bo akurat koń zatarasował drogę z wozem a to wycinka drzewa, a to po prostu wąsko... punkty, nawodnienie, pamiętać, ze trzeba pić często , bo gorąc...Na pierwszym punkcie jestem wcześniej niż myślałam, coś tam jem, coś tam piję i lece dalej...z górki, kocham zbiegi :-) jak się potem wczytuję na odcinku 20 km wyprzedziłam 100 biegaczy, fajna sprawa, jak sobie teraz pomyślę, z pozycji 200 którejś, przechodzę na 160 coś... Najdłuższy odcinek bez punktów odżywczych - 20 km, Niemcowa...jak się już na nią wdrapałam i zobaczyłam co mnie dalej czeka, a  byłam w połowie, pomyslam, bez sensu, 5 km w górę, 5 km w dół i znowu to samo... rany...chce już na metę :-) Bukłak wysycha, na szczęście po drodze blaszany kubek z wodą ze studni robi swoje :-) po drodze czytam smsy, mesindżery, lubię takie doładowanie, jednak jest ktoś , gdzieś :-)
Dookoła jest po prostu pięknie...warto czasem obejrzeć się w tył, perspektywa się zmienia...
44 kilometr Bacówka, napełniam bukłak, trochę niezdarnie, troche za długo, jem zupę, czekoladę i dalej pod górkę, jeszcze 20 km...i wtedy myślę sobie, a może jednak te 11 godzin jest do zrobienia...
Cisnę dalej, gorąco...i jest ta satysfakcja, że mimo, że bez kijków, mimo że nie wbiegam, to mijam pod górkę różne osoby, po raz pierwszy w życiu mijam innych wchodzących pod górę.. siłownia robi swoje, jak dobrze, że i tu się przełamałam :-)
Potem jest już coraz fajniej, 9 km do mety, czuję, że jest ok, wąsko, urozmaicona droga, ciagle gdzieś trzeba sie wspinać, liny na zbiegu... kolejny raz spotykam dwójkę facetów, którzy coś mówią, coś komplementują, jest doładowanie, 60 km - lecą łzy, jednak dam rade w 11 godzin, moze szybciej, czwórki na zbiegach juz czuję, jak wszędzie było sucho, tak na 62 km chyba km jakies błot, jakby ktoś specjalnie wąwóz polał wodą, zazdroszcząc Łemko... potem już deptak, cywilizacja, ludzie, płasko, zwalniam, i znowu skądś pojawia sie człowiek i mówi, dziewczyno, tak dobrze szło - leć, nie zwalniaj...to przyśpieszam, ktoś obok, z tłumu biegnie ze mną, osłania mnie swoim cieniem, dopinguje, taki Anioł Stróż ostatniego kilometra... wbiegam na metę i oczom sie nadziwić nie moge że jednak jest poniżej 11 godzin, 10;37...
I już nawet nie przeszkadza fakt, że piwo piję sama zdając relację najbliższym, ze żyję :-)
Przełamałam wielki swój strach...widzę swój postęp...spokojna radość daje wytchnienie...
I teraz, gdy znowu stoję przed nowym, który wielkimi oczami patrzy na mnie, to przypominam sobie te 64 km...że się nigdy nie jest samemu, że warto wyciągnąć rękę i podzielić się swoim zmartwieniem, że obok zawsze jest drugi człowiek, że ktoś czeka i wierzy... pokłady w nas są wielkie, możliwości ogromne, widoki na szczycie bajeczne, pod górkę trzeba sie wdrapać, ale tylko tam widzisz dobrze, gdzie jesteś...
W życiu, na prostej, na płaskim deptaku, w dołku, błocie, zawsze będę pamiętać te euforię zdobytej góry...tam drzemie moc...tam sięgam.








niedziela, 25 lutego 2018

Ultra Śledź

Trudno rzec, jak długo się przygotowywałam tylko do tego biegu, wiem na pewno, że szybko sie zapisywałam, bo pakiety rozchodziły się z godziny na godzinę a w sumie z minuty na minutę :-)
Mróz na zewnątrz, start o 6.00, zbiórka 5.40, ostatnie dobre rady, biegnij z kimś, pamiętaj, żeby pić po drodze i...ruszyliśmy :-)
Pierwsze 20 km bajka, lekko mi sie biegło, zgodnie z planem, trzeba było magazynować czas na trudniejsze odcinki, żeby nie gonić limitu, szło dobrze, do momentu kiedy zauważyłam, że woda mi zamarzła :-) Ale póki co, nie czułam potrzeby, ani picia ani jedzenia, myślałam - jest dobrze... A potem Ogrodniczki, i tu zamiast coś zjeść i coś zabrać ze sobą do picia, chrupnęłam rodzinki, wypiłam 2 kubki herbaty i ślizgiem zjechałam na dół ;-) Kolejne 20 km to jednak walka i kryzys, zaczęłam odczuwać głód, trochę zabrało mi czasu, gdy weszłam na poziom odpowiedniego w czasie dawkowania kalorii...no i ten brak wody... Zakręcona, jak nigdy zderzyłam się z gałęzią, padłam w mech i chyba się wtedy ocknęłam, wznosząc oczy ku górze, zaczęłam myśleć logicznie, zebrałam pochowane po kieszeniach siły i cukierki i poszło :-)
40 km -  Marta, zupa, Hellena - z tym mi będzie się kojarzył ten punkt, piłam jak smok i małą Hellenę zabrałam ze sobą, najpierw do plecaka, ale okazało się, że tam Hellena marznie więc jak nigdy biegłam z butelką w dłoni, żeby trochę ogrzewać jedyny płyn, jaki miałam. Fajny bieg do 60 km, weszłam na tryby dawkowania ogrzewanych w pod rękawicami kalorii ( a właściwie dwiema parami), liczyłam czas, tempo, matematyka zajmowała umysł, opowieści kolegów "z wojska" jak makabryczne jest ostatnie 15 km, już mi migotały myślą, ze jednak w 11 godzin się nie zmieszczę.
60 km - anielski super punkt, ziemniaki wchodzą jak masło, herbata - cola robią swoje, nie ma jak się przebrać, ale nie jest źle, jest słońce, przyjazne twarze wolontariuszy, lecę dalej, do 75 km, to tylko ok 2 godz. taka była myśl ;-) I tu się zaczyna przygoda :-) jakaś wąskotorówka, jakieś chaszcze, sera pogryźć nie można, bo zamarzł, górka, dołek, górka dołek, i chyba cieszę się z tego mrozu, inaczej woda i błoto do kolan by nas czekało ;-) fuksja prowadzi do 75 km, herbata - kola - rodzynki i ruszamy dalej. I jest nas więcej, but za butem, szuranie za szuraniem zbiegamy, podchodzimy, uruchamiają sie pierwsze czołówki, jest atmosfera...
I ja, które zawody biegam sama, bo zawsze mi się wydaje, że wieje ode mnie nudą, bo biegnę w milczeniu, odrabiając matematykę, skupiając się na sobie, rytmie, biegu, tym co we mnie, stwierdzam, że nawet migający w oddali towarzysz, to dobra sprawa, samotność jest mniejsza, jest punkt docelowy, jest ktoś jeszcze...  I te kolejne kilometry do mety, to był najpiękniejszy element biegu... taka niepisana jedność biegła ku temu samemu, wspierając się na wzajem oddechem, słowem, rytmem... tak też dowieźliśmy się do mety.. Światła Supraśla, ulica, most, jadące powozy konne, bulwar, odgłosy mety...euforia...radość ogromna, mam to :-) w takim rytmie, myślę, że można i więcej :-) medal.. ktoś czeka na mecie, ciepły posiłek... jest dobrze
I tu się nic "Nie udało" - nie lubię tego słowa ;-) tu się wszystko wypracowało, każdy km przygotowań, logistyka, błędy i mocne punkty... Jak na ten szalony czas, dałam z siebie do czasu Śledzia 98%.
Treningi na zmęczeniu, to mój sposób na Ultra, jednak lubię się sponiewierać :-)
Tylko jeszcze obmyśleć plan żywieniowy w trakcie zimowego ultra i będzie coraz lepiej.

Dobry czas, duże szczęście...
Mega doładowania, to jednak ludzie - na trasie, gdy rozpoznając Cię krzyczą Twoje imię, gdy na punkcie ktoś życzliwie się Tobą zajmie, na starcie podzieli się ostatnia radą, przywita na mecie, lub po prostu doładuje przez endo ;-)

I ciągle się uczę, poznaję swoje słabe punkty i zawirowania, ale znam też i te mocne i lubię tę świadomość w sobie :-)

Impreza na koniec, radość, serdeczne rozmowy i organizm, który jedzenia nie przyjmuje a następnego dnia budzi się wilkiem w żołądku :-)
I dopóki sił wystarczy, i dopóki klimat Śledzia się utrzyma, to wracam tam co rok, bo warto :-) Lubię :-)


wtorek, 6 lutego 2018

emocje

Emocje z lekka opadają, choć w domu ciągle mam rozstawione pudełka, rollupy, taśmy znaczą szlak z kuchni do pokoju w rytmie Grand Prix :-)
Bardzo subiektywnie stwierdzam, że takie doładowanie energetyczne to miałam chyba po pierwszym Ultra :-) Życie nabiera rumieńców, dobra drogę obrałam, tak sobie pewnie idealizuję z lekka swój stan euforii zanurzonej w bieganiu.
a co tam! Czasem można bezkarnie sie cieszyć :-) nawet trzeba :-)
międzyczas wypełniony papierologią Ultra Hańczy, tysiącem planów na przyszłość, żeby tylko kalendarz to uniósł i oczywiście otoczenie ;-)
Swoje plany biegowe wciskam między kawę a spotkanie...
Książki biegowe podpierają łóżko, w głowie analiza zakupowa butów biegowych, a w tym wszystkim, to jeszcze przydało by się jakąś maseczkę na twarz wrzucić, gdyż właśnie, wszystko biegnie, nawet ten czas, on jakoś najszybciej... :-)
Luty zamknie się Ultra Śledziem, wyzwaniem, które dla mnie samej jest ciekawostką, gdyż przygotowanie opiera się na podtrzymywanej pamięci mięśniowej, a potem już tylko marzec i ciąg dalszy treningów w rytmie, wierzę, mocno wiosennym i kolejne imprezy i kolejne spotkania z ludźmi, interakcje, które pchają, podnoszą, kreują...
Gdzieś w oddali migocze Bojko jako punkt docelowy, który, coś czuję, określi mnie na kolejne miesiące...
Dobrze jest :-)
Niezależnie od przyszłości, teraźniejszość mówi jedno - bogactwo to ludzie wokół, którzy podnoszą
do góry - i za to dziękuję!

wtorek, 16 stycznia 2018

Idealizm

Idealizm - przypadłość, cecha, stan, wada czy kompleks, ile ludzi tyle określeń, a może po prostu choroba, na która umrę :-)
Kolejny raz policzyliśmy się z cukrzyca w biegu... i pewnie po tym zdaniu kropka by sie przydała, gdyż prawda sama się broni, ile ludzi tyle ocen...
Ale cóż, tak mam,że wolę wielokropek, gdyż kropka zamyka a przecież wszystko płynie i jest nadzieja na lepsze i tak jakoś nie umiem powiedzieć nic.. i chce coś dobrego, a na horyzoncie szklanka do połowy pusta ciągle... kurz opadnie i napełni sie dobrem po brzegi, gdyż nie chodzi tu ani o mnie ani o nas...
Uczę się, że trzeba brać pod uwagę, że niezadowoleni będą, ze czegoś zawsze nie dopnę, że szemranie po kątach będzie i trzeba mieć tę świadomość i robić po prostu swoje, gdyż takie życie,
gdyby tylko nie ten idealizm, że ludzie się cieszą, że są dobrzy i generalnie każdy chce dobrze... no właśnie generalnie
wyjątki bija po oczach sercu i uszach...ale wszystko mija, liczy się cel główny
dlatego też fajnie jest przeczytać - to była super impreza, że chce się Wam chcieć
i że są te osoby, które robia swoja mrówczą robotę, przyniosą cukier do kawy, zrobią medal, zdjęcia, postoją na mrozie, przebiegną km by innym pomóc... to jest super, te rozbiegane dzieci, zadowolona młodzież, która pyta się w czym pomóc... super :-) słońce zawsze wschodzi, szklanka się napełnia
I właśnie... trzeba wyłapywać te promienie słońca, te ludzkie perełki, których serca unoszą nas wyżej, dodają skrzydeł, umacniają, dodają sił.
4 km biegu a ile doświadczeń... dobry stan, wiem, gdzie jestem i z kim :-)
I tu stawiam kropkę gdyż... :-)