Obserwatorzy

czwartek, 13 czerwca 2019

...wegetarianizm..jak to było

Miałam naście lat i były to czasy podstawówki, kiedy rodzice zapragnęli doświadczyć jedyne dziecko i wysłali na wędrowny obóz górski, kupili zielony wojskowy plecak, flanelowe koszule, jakieś tam traperki, menażkę i wyciągnęli spod klosza wysyłając pociągiem w nieznane..
Po wielokroć było warto :-)
Tam, wędrując po Karkonoszach przewodnikiem był pierwszy w życiu napotkany na oczy wegetarianin a że przystojny, z zarostem i charyzmą zaciekawił mnie tym bardziej owym wegetarianizmem. Wychowana w orbicie domowej kiełbasy, salcesonu, wędzonej szynki przeżyłam szok, jak można tak funkcjonować...   Nie jadłam już podczas obozu mięsa, wróciwszy do domu...no cóż siła rodzicielska była silniejsza i raczej nie dużo sie zmieniło, ale ziarno zasiane zostało.
W czasie ogólniaka robilam sobie posty od mięsa i dobrze było, choć nie ukrywam, komentarze Ojca dość dwuznaczne były, córka uciekła mu spod kontroli, porzuciła wiarę przodków...
Studia...stołówka akademicka dobiła mnie swoim jedzeniem...problemy żołądkowo - wątrobowe kazały intuicyjne odrzucić talony na stołówkę, żywic się samemu i stopniowo ograniczyć mięso, wyjątkiem był kurczak Mamy, pierogi Joli Mamy; zaczęłam jeść inaczej...
Początek studiów, to początek choroby i powolnej śmierci mego Ojca... Nikł w oczach...szpitale nie pomagały, żadne terapie nie przynosiły efektu...zostało towarzyszenie...
I jak przyszedł ten dzień, kiedy z jednej strony świat przewrócił sie do góry nogami, z drugiej stanął w miejscu, po czasie odrętwienia, zrozumiałam, że ja muszę żyć inaczej, nie chce tak, stałam sie żywnościowym zaprzeczeniem mego Ojca.  
Trochę na oślep, trochę intuicyjnie zmieniało się menu a tym samych zeszło 10 kg...było dobrze...
Teraz życie ma inny smak, choć czasem tęsknie do kanapki z pasztetem i pomidorem i czasem świątecznie zjem kawałek indyka...

2019 rok, luty- Biegun Zimna - na spotaknie przyjeżdża Gniewko, wcześniej dostaję jego książkę "Bieganie na weganie" i choć jestem już dawno po lekturze Richego Roll'a  "Ukryta Siła" i Jurka Scott'a "Jedz i Biegaj", to jednak ta książka robi na mnie wrażenie, odstawiam mleko, mięso i tegoroczny post staje się dla mnie typowo wege, zero ryb, zero nabiału. Spadają spokojnie kilogramy, poprawia się cera i nawet jakby zmarszczki mniejsze ;-) Dochodze do wniosku, że za dużo jemy, jemy nie tak; kompulsywność, konsumpcjonizm wdarł sie wszędzie... spieszymy się, biegniemy, uciekamy od refleksji i uważności. Jesteśmy ciagle głodni, nowych wrażeń, nowych ciuchów, gadżetów...
Szymon Hołownia - "Boskie zwierzęta", celowo, rozmyślnie kupiona książka, chcę wiedziec, jak On patrzy na ten temat, na bycie wege. I kolejne odkrycie. Wegetarianizm, to w czasach kiedy już zaśmieciliśmy wszystko, co sie dało, wydaje się być jedynym wyjściem, żeby było choć trochę lepiej, żeby zatrzymać pędzący świat, który sam siebie zjada...
Już wiem, że ortodoksą nie będę, słowa zawsze i nigdy, są książkowe, ja jednak nie umiem ich dochować; z drugiej strony, to jednak trudno mi jest zrezygnować ze śledzia lub masła.. Ale też myślę sobie, że jeśli każdy z nas choć trochę zmieni swoja dietę, zastępując mięso warzywami, owocami, zbożem...to już będzie coś.
Rower, spacer, papierowa lub lniana torba, zakupy w sekond hand, ciecierzyca zamiast mięsa, mało i dużo...
...i polecam wszystkie te książki :-)








wtorek, 4 czerwca 2019

wyciszenie

dziś... drugi dzień bez pidżamy, kiedy leżałam, bo leżeć i odpoczywać mam tak dużo jak pić i się regenerować z radością uznałam, że lubię ten stan choroby, choroby które mija na szczęście, stan zatrzymania, kiedy przymus zewnętrzny kazał stanąć, a właściwie położyć się i odpocząć, kiedy zostaje Ty i mysli, szczególnie te, które do tej pory nie mogły Cie dogodzić, gdyż pęd był wazny...ja i mysli zaległyśmy na kanapie; z oczami skierowanymi w sufit stwierdziłam, znowu lubię siebie :-)
Znam ją sprzed kilkunastu miesięcy, gdzies mi uciekła po drodze, ze strachu, niepokoju, złych wyborów, na szczęście wróciła
teraz rozumiem na nowo, że te przeciągi w życiu, jak w nie się dobrze czlowiek wgłębi same dobro niosą
myśl się klaruje, uciekają zakłócenia, rośnie wartość, swaidomosc, spokoj sie rozlewa błogostanem i nowe rzeczy przychodza
włączony przymusowa pędowstrzymywacz, jak dobrze, że sie uruchomił, nadał życiu nowy sens, na nowo je lubię, na nowo cieszę
i mimo, że wolniej, to jakby czasu wiecej, mniej rozproszeń, wiecej konkretów, przemyślanych działań, wiecej radości i efektów
niesamowite to wszystko
może to laska, może dar, ale w tym wszystkim jak ważne jest przekuć smutek w coś dobrego, znaleźć w sobie ten mechanizm, lub pozwolić mu ze spokojem wykiełkować..wtedy juz wszystko płynie...
niemożliwe staje sie możliwym, życie lekcją, dzień darem a każdy człowiek mega prezentem
i jakby tęsknot mniej choć cichych planow sporo, potrzeba porządku, równowagi
i o dziwo w końcu bez porównań i zazdrości, strachu i nerwowych ruchów... wolno, konsekwentnie, powrot na swoja orbitę, na swoja droge, do swego gniazda
i dziwnym przeczuciem przygotowujesz się do czegoś jeszcze, bo w tej ciszy pewnie sie coś rodzi, bo porządkuje, to wiem
każdy dzień to jak nowy oddech, jak nauka nowego kroku, jak poznawanie nowego świata, odkrywanie czegoś nowego
lubię ten stan, kiedy na nowo czerpie sie smaki życia, juz się nie rzucasz jak szalony, tylko wybierasz, masz czas na delektowanie sie nimi, dobry stan
teraz tylko to kontynuować, nie zgubić, nie zapomnieć, utrwalać, kontynuować

i choć wiem, że te dwa tygodnie to nic w porównaniu z latami, to jednak warto spojrzeć na wszystko inaczej, szukając dobrych rzeczy, szukając plusów, wtedy wszystko ma nowy wymiar a odkrycia na miarę Newtona ;-)


niedziela, 2 czerwca 2019

góry

Przy tym mieszanym samopoczuciu, stanie który nie chciał się dookreślić wiedziałam,że na tę górę wdrapać się muszę i muszę z niej zejść, plan minimum... Wstając z rana w sumie do końca nie wiedziałam, po co tam biegnę, jaki jest cel, kiedy rzeczywistość zalewa znakami zapytania... Dopiero tam, wysoko wszystko się zamknęło w całość, wątpliwości znikły, pojawiła się jasność, dookreślona samotnym zejściem w gół...
Wiele osób pyta sie, po co, po co biegasz, po co tak sie męczyć? Odpowiedzi było wiele; sama myślałam, że biegam, żeby paradoksalnie odpocząć od myśli, żeby przed czymś uciec, choć wiadomo, że rzeczywistość silniejsza jest; żeby wrócić mocniejszym, coś sobie udowodnić...ale ciagle gdzies w głowie tłukło się niedookreślenie, że to nie do końca to, że to nie wszystko tłumaczy... Dlaczego ciągnie mnie w góry, dlaczego na płaskim nagle zwalniam, dlaczego nie czuję tego uniesienia gdy tych gór nie ma.. Macedonia przyniosła odpowiedź...
Gdzieś tam dopiero, wysoko, zmęczona, a jednocześnie szczęśliwa zostaję odarta z masek, naleciałości, "wydaje mi się", chowanych pod dywan niedopowiedzeń, zaległości, błędów, staję z sobą w prawdzie... Tam już nie ma siły udawać, tam spotykam się z sobą... W otoczeniu przyrody, czegoś/Kogoś wyższego, lustro już nie zakrzywia obrazu... pokazuje stan na dziś.. Różny... raz wychodzę lepiej raz gorzej w tym odbiciu, ale jest to jedyny moment, kiedy weryfikuje wszystko, surowo, precyzyjnie, na chłodno, sprawiedliwie. I lubię ten stan, uczy, pokazuje, kieruje, nadaje cel, koryguje... Tam już się nie da uciec, taki moment który w sekundzie trwa długo, czystą prawdą wbija się w umysł i serce... Coś tam też zostawiam, zrzucam, przeistaczam się, wyciszam i napełniam, wracam zawsze z bagażem
Muszę miec te ciszę, to zmęczenie, ten moment, te nawet cisze w tłumie, która dialogując tylko ze mna naprawia mnie na kolejne miesiace, tygodnie...
i jak już to wiem, choć nie wiem, co z bieganiem będzie, gór nie odpuszczę, to są moje pielgrzymki do mnie samej, transcendentnie zmieniają mają rzeczywistość, pozwalają zakiełkować czemuś nowemu, dzieki temu oddycham i idę do przodu...przestaję się bać...
Boję się tylko jednego, nie zatracić sie w tylko w tym momencie...iść dalej, gdyż podróż trwa...