Obserwatorzy

niedziela, 29 września 2019

BUT i inne przypadki

Decyzję o starcie w 100 BUT podjęłam w chwili entuzjazmu po zeszłorocznych 60+ km BUT, gdyż było za mało ;-)
Entuzjazm trzymał mnie do maja, gdy niespodziewanie zapalenie płuc zatrzymało mnie w biegu.. Potem już tylko tendencja w dół, coraz mniej, coraz rzadziej, coraz wolniej... Nie był to zły czas, tyłam, chudłam, tyłam, robiłam tysiące innych rzeczy; ukradkiem i z nieśmiałością podglądałam innych biegaczy i tęskniłam za lasem, wiec spacer, pies, jakies wybieganie
Lipiec przyniósł zmianę, gdzie jestem, co robię, czy zmierzam w słusznym kierunku... co mnie motywuje, czego mi brak a czego się lękam i sprostać nie umiem..
Zaczęłam biegac dla siebie, bez zegarka, aplikacji, pomiarów, tak po prostu, żeby wyjść...
Zaczęły pojawiać się pytania, Ty rzeczywiście biegniesz setkę? To trochę dawało do myślenia...więc siłownia, joga, wspólne treningi z dziewczynami...ale ciagle jakby za mało w porównaniu z intensywnym rokiem ubiegłym… I z tej perspektywy treningowej rzeczywiście wszystko to wyglądało mizernie..
Znam siebie, nie mogłam przepisać się na krótszy dystans, bo już na starcie stałabym bez motywacji i celu, znam siebie, wiedziałam, że w trakcie nie skrócę dystansu i skręcę na 75 km...
Nie lubię dróg na skróty, prowadzą do nikąd...
Od czasu do czasu, mówię sobie "sprawdzam", sprawdzam gdzie jestem, czego sie trzymam, jak daleko dojdę, co mogę, co mam i kim jestem...
Z pomocą przyszedł też Marek i jego wpis, o mistyce biegowej...pomyślałam, ten to niczego się nie lęka, też tak chcę...
Przedstartowe przygotowania do BUT, to odpoczynek, góry, relaks, potem już tylko jedzienie i logistyka ubraniowa... wszystko w sumie było ustalone, znane, przepaki, czołówki, odżywianie, nawadnianie...
Organizatorzy, orgnizacja, surowa męska przyjaźń z biegaczami, to mój odbiór. Nikt tu z nikim się nie ceregieli, nastawieni- im trudniej tym lepiej, żadnego klepania się po plecach, wybraliście, męczcie się, tu chyba nie chodzi o widoki, choć miejscami piękne, ale o dobicie do granicy swojej wytrzymałości. Czasem tylko myślę, po co ten wybór skrócenia dystansu, jak ma byc taft, niech tak będzie do końca ;-)
Kto co lubi; byłam tu drugi raz, właśnie dla tego trudu i zmęczenia, bo czasem- zazwyczaj lubię sprawdzić swoje granice. Chyba właśnie po to biegam, żeby dotknąć trzewi, przeżyć katharsis, dotknąć niemożliwego, nabrać pokory i spokoju.

Start - 4.00 - do świtu w super towarzystwie z Krzysztofem, wdzięcznam :-) Utrzymał moje tempo do brzasku, potem już tylko samotna przygoda od punktu do punktu, dzielona na etapy, krótsze, dłuższe, bardziej lub mniej strome. Piękna pogoda przez wiekszosc biegu, troche ludzi na początku, potem coraz mniej, samotność, natura, medytacja, czasem urwane myśli…Początek to zamykanie stawki, na drugim punkcie dowiaduję się, że za mna jest 25 biegaczy, czyli coś tam przyśpieszam... Endorfiny biegowe złapałam dopiero na wejściu pod Szyndzielnię, dobrze szło, krok za krokiem, miarowo, bez postoju, do góry...potem zbieg i tak w kółko, gdyż tu płaskich odcinków jakby mało... Noc wielkie oczy ma, skutkowało szuraniem na wypłaszczeniach, zbiegami jak tylko mogłam i miarowym wbijaniem kijów pod górę..Odcinek 10 kilometrów Wapienica Brenna był zaskoczeniem, z zapasem czasu wyrobiłam sie na punkie 30 min przed jego zamknięciem, świadomość tego, że tu mnie mogą zatrzymać zaowocował biegiem, już biegiem po płaskim, nie dam sobie tego odebrać, walczyłam o te swoje dziecko biegowe jak mogłam...
Były różne momenty, łzy wyruszenia, gdy mijałam podchodząc na Stary Groń wycieczkę niepełnosprawnych osób, które biły mi brawo i życzyły powodzenia, od razu krok nabierał na szybkości, a w głowie tysiące myśli...szczęściaro, nie guzdraj się...Endorfiny przy pierwszych zbiegach...
Dobrze szło, liczyłam czas, ile mi zostało i kilometrów i godzin, i tylko zastanawiałam się ile godzin nocnych przede mną, ale póki co toczyła się walka, ludzie rezygnowali, skręcali na 75 km...a ja chciałam wiedziec, dokąd dojdę... Barania Góra i sceneria jak z horroru, opadająca mgła i cztery wypasione kruki latające nade mną, jest aż tak źle, czy to tylko klimat miejsca inny...
Zbieg do Węgierskiej Górki...tu chyba siadła psychika...w głowie miałam fakt, ze punkt jest na 72 km, tam mam przepak, i ostatnie dwa odcinki... Bukłak jakby coraz bardziej suchy, kilometry mijam i mijam licznik pokazuje 73, 74 i nic..ominęłam punkt? Bo chyba już jestem na tym odcinku, za przepakiem, zdejmą mnie z trasy, zdeklasyfikują za ominięcie punktu, co robić? biec dalej, czy go szukać, zawrócić, bo może jest za rogiem, monolog wewnętrznych rozterek...dogoniłam dwóch gości, którzy tez punktu szukali, nas dogoniła kolejna zadziwiona osoba...Miarowo, razem, ponoć aby znaleźć go do 20ej, bo potem trudne rzeczy nas czekają, ok...to szuramy...jest...mamy go, 76 km...jeszcze 27 km i około 8 godzin do limitu...czy zdążę, czy dam radę, jak długo będę w nocy biec? Z tego całego zamieszanie, nie biorę nic z przepaku...jem i ruszam dalej, pod górkę... Moja czołówka blednie...zapasowe baterie zostały w przepaku, potykam się, chyba już jestem dużo wolniejsza, idę i myślę, iść czy zejść; gdy pójdę dalej to pewnie będą mnie zbierać nie wiem skąd, a jak już zejdę,,,to kończę... Zegarek się rozładował...80 km, godzina 21.36 wysłam eske do znajomych, że mówię pass... Na dziś tu kończę BUTa.
I tu kolejna piękna historia, znam ludzi z Predathlon, czyli mozna rzec, rodzina, ale pierwszy raz razem na wyjeździe, najpierw wzmocnienie, idź, dasz radę, potem, przyjeżdżamy po Ciebie, gdzie dokładnie jesteś? :-) Zeszłam do punktu, który już zwinięto, miał być do 23ej...ale był krócej, zgłaszam napotkanej czerwonej latarni swój pass i czekam w parku, sama, dalej ciemno...są :-)
Będę wdzieczna za ten gest do końca zycia :-)
Jak spotkacie kogoś z koszulką Predathlon Finisher to na 95% będzie to niezwykła osoba, bo głównie tacy ludzie tworzą atmosferę tej imprezy.
Czołówka i jej historia...trochę poczułam się, jakby ktoś/coś odebrał mi światło, trochę poczułam się jak te panny głupie, które oliwy nie zabrały, choć z perspektywy powrotu do domu, myślę jednak sobie, że ja raczej zrobiłam swój max, wymieniłam baterie na nowe, zabrałam z domu drugą czołówkę, którą...zepsułam, przy wymianie baterii, zabrałam zapasowe, o których zapomnaiłam... Może moja głupota, może moja nonszalancja, może roztargnienie, zmęczenie, a może pech, a może dobry los, opatrzność, przypadek, suma dziwnych zdarzeń...można mnożyć i dzielić... Czy to mnie uratowało, czy to mnie zatrzymało...gdzieś z tyłu głowy ciagle mam tę myśl, nie byłam gotowa na tę ciemność, jeszcze nie byłam gotowa...
Ten bieg będzie zawsze już dla mnie inny...przełomowy, gdyż prawie cały...przemodliłam, ta medytacja, to tylko ona dała mi siłe żeby biec, na logikę nie byłam przygotowana; pamięć mięśniowa, pewnie ona też miała swój wpływ, ale czy aż taki? Chyba walczyłam na tych kilometrach tylko siłą ducha, spokojem, ciekowością, co dalej, intencją, co z tego wyniknie, kim jestem...
Był to mój najdłuższy dystans przebiegnięty w tym roku, największa suma przewyższeń i po raz kolejny w tym roku bieg nie ukończony medalem... Jak się czuję? Uspokojona, wiem, gdzie jestesm, co jest mi drogie, w co wierzę, po co biegam, co mi to daje...braki w wiedzy o swoich słabościach nadrobione..
...mocno wierzę, że moc w słabości się doskonali i właśnie otwieram nowy rozdział w swoim życiu..







piątek, 19 lipca 2019

Body positive ;-)

Całkowicie się wyluzowałam :-)
Ten rok biegowo już od samego początku był dość specyficzny a juz jego środek...to same niespodzianki losu, jak w życiu ;-)
Kiedy już tak jeden bieg za drugim nie wychodził, kiedy powstawanie z kolan szło jak po grudzie, na szczęście pojawił się wyjazd do Grecji, który totalnie wyprowadził mnie w pole biegowe a właściwie na pole relaksu i pełnej akceptacji tu i teraz. Chyba dopiero teraz odrobiłam lekcję z podstawówki na temat samej siebie, gdyż ja nastolatka, ja dziecko żyłam w bardzo średniej akceptacji siebie, trzeba było bardzo mocno zaciskać pięści lub udawać bycie ponad to, gdy inni za Tobą krzyczeli - Gruba... Na szczęście rosłam, wyrosłam a potem przyszla świadomość, wegetarianin które trochę ułatwił życie, ale i tak, gdzieś w odmętach głowy i pewnie sercu było to przerażenie dodatkowych kilogramów, kiedy waga nie była Twoim przyjacielem i świat składał sie tylko z chudszych dziewczyn ;-)
I oto lato Anno Domini 2019 przynosi wyjazd do Grecji, plaża, gorąco, bardzo goraco, nie zostało nic innego jak tylko leżeć i opalać się, przyglądać się ludziom, wnikliwie oglądać kobiety, które, nie wiem, czy to z racji wiecznego słońca, radości życia, kultury a może to obcowanie ze światem mitycznych bogiń mają tę radość siebie choć całkiem chude nie są, mają te okrągłości, który totalnie nie zakrywają strojem po pachy tylko wygrzewają się w słońcu w pełnej akceptacji siebie.
Poluzowały wszystkie, no prawie reguły, lody, wino, dobre jedzienie, brak pośpiechu, zdrowy sen, dużo puchatego dla siebie...wszystko to zaowocowało paradoksem - ja, której akceptacja siebie przychodziła z trudem, gdy ważyłam mniej, ćwiczyłam bardziej, biegałam więcej, teraz zaczynam lubić siebie, siebie kobietę, akceptuje ten stan, że bioder się nigdy nie pozbędę, że ten wąż który jednak był uśpiony znowu mnie oplótł, że jednak lubię słodycze i wieczny detox nie zawsze daje radość ;-) Mało tego, nie biegam od trzech tygodni, zrobiłam totalny reset, totalną regenerację, wietrzę mózg, łapię słońce...
Body positive - to wyczytałam w Zwierciadle - okazuje się, że nieświadomie praktykuję trend, ruch światowy, gdzie kobiety odważyły się poluzować gorset; jednak nie jestem oryginalna ;-) a z drugiej strony, well, jest nas wiecej chcących żyć bez presji otoczenia.
A dziś po raz pierwszy biegałam, biegałam we śnie, znakiem tego już tęsknię, już znowu widze siebie biegnącą przez SPK... Przymierzam się, tęsknię za treningiem, jogą, biegiem, tęsknię za planem biegowym, za celem biegowym...I bardzo wolno będę wracac do siebie biegowej, ale już siebie jednak innej... Nie wiem jeszcze jakiej i to w sumie stanowi super radość :-) Bo co sie wydarzy za zakrętem...kiedy w głowie tyle marzeń i tyle możliwości które daje życie.
Jest przecież rower, kształtowanie mięśni na kajaku i ta chęć żeby lekkim krokiem przemierzać góry, medytacja, która wzmacnia umysł i poszerza horyzont duszy...
Body positive...w słońcu, w ruchu, w zdrowi, w zgodzie z sobą...
...tak, tak...zakochałam się :-) ;-)


 


piątek, 5 lipca 2019

smaki...

Chyba już wiem, co czuła bohaterka Jedz, módl się, kochaj, kiedy opuszczała zimny Nowy Jork, toksyczny związek i wyruszyła w niewiadome do Włoch, by tam zasmakować życia i sprawdzić, czego ona tak na prawdę potrzebuje w życiu
zapisując się na maraton Olimp w głowie maiłam kilka planów biegowych, marzeń, wizji siebie...już dziś można uznać ten rok za osobiście nie biegowy, bo pewnie nie szybko się poskładam, ale nie o tym...
Będąc tam gdzieś daleko, w zetknięciu z porażką, gdzie tylko jako widz mogłam śledzić zwycięstwa innych nad góra, gdzie siedząc w słońcu, w centrum, na rynku, pod monastyrem, szukając cienia podziwiam zbiegających z gór i galopujących ku mecie, myśląc jak idzie naszym, czy zostawili kijki na punkcie, czy z nimi pobiegli, jak tam jest wyżej i dalej, pomyślałam, to jeszcze nie mój czas, przyjechałam chyba tu po coś innego; buntując sie najpierw pozwoliłam aby ten czas płyną i przyniósł, to co ma przynieść... Radość przsyzła nie w biegu, radość przyszła w beztrosce, w słońcu, w kontakcie z innymi, w smakowaniu i celebracji dni
słońce, wspólne śniadania, wieczory na trasie z lampką wina i widokiem na morze, beztroskie chwile na plaży, czy długi spacer od monastyru do monasteru, wzbijanie się ku centrum nieba, schody, schodki, by wdrapać się na kiedyś niedostępna skałę, czas wspólnego przebywania, niespiesznie, raz ciszej, raz głośniej...to wszystko odwzajemniło się radością, spokojem, wytchnieniem...
relacje, ludzie, małżeństwa, dzieci, miłość, wdzięczność, troska, błysk w oku, żart, śmiech, taka była moja Grecja...
wszystko pachniało i miało swoj niesamowity smak tętniącego życia, wszystko było soczyste, czasem po raz pierwszy lub całkiem na nowo... mieszkańcy, którzy już drugiego dnia uśmiechają sie do ciebie jak starego znajomego, witają, dzielą sie swoim rytuałem, radością życia lub po prostu stoickim spokojem...
jestes w towarzystwie ludzi których znasz i poznajesz ich na nowo, podróże kształcą; pociag, autobus, taxi, droga, godziny na gorącym piasku...na nowo kształtujesz obraz bliskich, zaczynasz widzieć nowe barwy i podobają Ci się one, zaczynasz stanowić całość... planujesz, marzysz, słuchasz, wymieniasz myśli lub tylko razem kupujesz chleb...
coś niesamowitego krążyło nad nami, coś, co chyba mogło urodzić sie tylko w pełnym słońcu, na brzegu morza, na szycie góry, w bryzie morskiej...
już nic nie będzie takie same
wielodniowy stan beztroski, radości, spokoju ładujący baterie
nakarmiłam swoją duszę radością i ciepłem, byłam świadkiem miłości, smakowałam rodzinę
bezcenne
chyba właśnie do tego pędzimy, to jest nasza meta, której czekamy, która trwa dłużej niż sam bieg...ta oaza, która Cie przyjmie takim, jakim jesteś...
nad tym wszystkim czuwał Olimp...jeszcze jest on do zdobycia...bo góry bogów nie odwiedza się tylko raz...


czwartek, 13 czerwca 2019

...wegetarianizm..jak to było

Miałam naście lat i były to czasy podstawówki, kiedy rodzice zapragnęli doświadczyć jedyne dziecko i wysłali na wędrowny obóz górski, kupili zielony wojskowy plecak, flanelowe koszule, jakieś tam traperki, menażkę i wyciągnęli spod klosza wysyłając pociągiem w nieznane..
Po wielokroć było warto :-)
Tam, wędrując po Karkonoszach przewodnikiem był pierwszy w życiu napotkany na oczy wegetarianin a że przystojny, z zarostem i charyzmą zaciekawił mnie tym bardziej owym wegetarianizmem. Wychowana w orbicie domowej kiełbasy, salcesonu, wędzonej szynki przeżyłam szok, jak można tak funkcjonować...   Nie jadłam już podczas obozu mięsa, wróciwszy do domu...no cóż siła rodzicielska była silniejsza i raczej nie dużo sie zmieniło, ale ziarno zasiane zostało.
W czasie ogólniaka robilam sobie posty od mięsa i dobrze było, choć nie ukrywam, komentarze Ojca dość dwuznaczne były, córka uciekła mu spod kontroli, porzuciła wiarę przodków...
Studia...stołówka akademicka dobiła mnie swoim jedzeniem...problemy żołądkowo - wątrobowe kazały intuicyjne odrzucić talony na stołówkę, żywic się samemu i stopniowo ograniczyć mięso, wyjątkiem był kurczak Mamy, pierogi Joli Mamy; zaczęłam jeść inaczej...
Początek studiów, to początek choroby i powolnej śmierci mego Ojca... Nikł w oczach...szpitale nie pomagały, żadne terapie nie przynosiły efektu...zostało towarzyszenie...
I jak przyszedł ten dzień, kiedy z jednej strony świat przewrócił sie do góry nogami, z drugiej stanął w miejscu, po czasie odrętwienia, zrozumiałam, że ja muszę żyć inaczej, nie chce tak, stałam sie żywnościowym zaprzeczeniem mego Ojca.  
Trochę na oślep, trochę intuicyjnie zmieniało się menu a tym samych zeszło 10 kg...było dobrze...
Teraz życie ma inny smak, choć czasem tęsknie do kanapki z pasztetem i pomidorem i czasem świątecznie zjem kawałek indyka...

2019 rok, luty- Biegun Zimna - na spotaknie przyjeżdża Gniewko, wcześniej dostaję jego książkę "Bieganie na weganie" i choć jestem już dawno po lekturze Richego Roll'a  "Ukryta Siła" i Jurka Scott'a "Jedz i Biegaj", to jednak ta książka robi na mnie wrażenie, odstawiam mleko, mięso i tegoroczny post staje się dla mnie typowo wege, zero ryb, zero nabiału. Spadają spokojnie kilogramy, poprawia się cera i nawet jakby zmarszczki mniejsze ;-) Dochodze do wniosku, że za dużo jemy, jemy nie tak; kompulsywność, konsumpcjonizm wdarł sie wszędzie... spieszymy się, biegniemy, uciekamy od refleksji i uważności. Jesteśmy ciagle głodni, nowych wrażeń, nowych ciuchów, gadżetów...
Szymon Hołownia - "Boskie zwierzęta", celowo, rozmyślnie kupiona książka, chcę wiedziec, jak On patrzy na ten temat, na bycie wege. I kolejne odkrycie. Wegetarianizm, to w czasach kiedy już zaśmieciliśmy wszystko, co sie dało, wydaje się być jedynym wyjściem, żeby było choć trochę lepiej, żeby zatrzymać pędzący świat, który sam siebie zjada...
Już wiem, że ortodoksą nie będę, słowa zawsze i nigdy, są książkowe, ja jednak nie umiem ich dochować; z drugiej strony, to jednak trudno mi jest zrezygnować ze śledzia lub masła.. Ale też myślę sobie, że jeśli każdy z nas choć trochę zmieni swoja dietę, zastępując mięso warzywami, owocami, zbożem...to już będzie coś.
Rower, spacer, papierowa lub lniana torba, zakupy w sekond hand, ciecierzyca zamiast mięsa, mało i dużo...
...i polecam wszystkie te książki :-)








wtorek, 4 czerwca 2019

wyciszenie

dziś... drugi dzień bez pidżamy, kiedy leżałam, bo leżeć i odpoczywać mam tak dużo jak pić i się regenerować z radością uznałam, że lubię ten stan choroby, choroby które mija na szczęście, stan zatrzymania, kiedy przymus zewnętrzny kazał stanąć, a właściwie położyć się i odpocząć, kiedy zostaje Ty i mysli, szczególnie te, które do tej pory nie mogły Cie dogodzić, gdyż pęd był wazny...ja i mysli zaległyśmy na kanapie; z oczami skierowanymi w sufit stwierdziłam, znowu lubię siebie :-)
Znam ją sprzed kilkunastu miesięcy, gdzies mi uciekła po drodze, ze strachu, niepokoju, złych wyborów, na szczęście wróciła
teraz rozumiem na nowo, że te przeciągi w życiu, jak w nie się dobrze czlowiek wgłębi same dobro niosą
myśl się klaruje, uciekają zakłócenia, rośnie wartość, swaidomosc, spokoj sie rozlewa błogostanem i nowe rzeczy przychodza
włączony przymusowa pędowstrzymywacz, jak dobrze, że sie uruchomił, nadał życiu nowy sens, na nowo je lubię, na nowo cieszę
i mimo, że wolniej, to jakby czasu wiecej, mniej rozproszeń, wiecej konkretów, przemyślanych działań, wiecej radości i efektów
niesamowite to wszystko
może to laska, może dar, ale w tym wszystkim jak ważne jest przekuć smutek w coś dobrego, znaleźć w sobie ten mechanizm, lub pozwolić mu ze spokojem wykiełkować..wtedy juz wszystko płynie...
niemożliwe staje sie możliwym, życie lekcją, dzień darem a każdy człowiek mega prezentem
i jakby tęsknot mniej choć cichych planow sporo, potrzeba porządku, równowagi
i o dziwo w końcu bez porównań i zazdrości, strachu i nerwowych ruchów... wolno, konsekwentnie, powrot na swoja orbitę, na swoja droge, do swego gniazda
i dziwnym przeczuciem przygotowujesz się do czegoś jeszcze, bo w tej ciszy pewnie sie coś rodzi, bo porządkuje, to wiem
każdy dzień to jak nowy oddech, jak nauka nowego kroku, jak poznawanie nowego świata, odkrywanie czegoś nowego
lubię ten stan, kiedy na nowo czerpie sie smaki życia, juz się nie rzucasz jak szalony, tylko wybierasz, masz czas na delektowanie sie nimi, dobry stan
teraz tylko to kontynuować, nie zgubić, nie zapomnieć, utrwalać, kontynuować

i choć wiem, że te dwa tygodnie to nic w porównaniu z latami, to jednak warto spojrzeć na wszystko inaczej, szukając dobrych rzeczy, szukając plusów, wtedy wszystko ma nowy wymiar a odkrycia na miarę Newtona ;-)


niedziela, 2 czerwca 2019

góry

Przy tym mieszanym samopoczuciu, stanie który nie chciał się dookreślić wiedziałam,że na tę górę wdrapać się muszę i muszę z niej zejść, plan minimum... Wstając z rana w sumie do końca nie wiedziałam, po co tam biegnę, jaki jest cel, kiedy rzeczywistość zalewa znakami zapytania... Dopiero tam, wysoko wszystko się zamknęło w całość, wątpliwości znikły, pojawiła się jasność, dookreślona samotnym zejściem w gół...
Wiele osób pyta sie, po co, po co biegasz, po co tak sie męczyć? Odpowiedzi było wiele; sama myślałam, że biegam, żeby paradoksalnie odpocząć od myśli, żeby przed czymś uciec, choć wiadomo, że rzeczywistość silniejsza jest; żeby wrócić mocniejszym, coś sobie udowodnić...ale ciagle gdzies w głowie tłukło się niedookreślenie, że to nie do końca to, że to nie wszystko tłumaczy... Dlaczego ciągnie mnie w góry, dlaczego na płaskim nagle zwalniam, dlaczego nie czuję tego uniesienia gdy tych gór nie ma.. Macedonia przyniosła odpowiedź...
Gdzieś tam dopiero, wysoko, zmęczona, a jednocześnie szczęśliwa zostaję odarta z masek, naleciałości, "wydaje mi się", chowanych pod dywan niedopowiedzeń, zaległości, błędów, staję z sobą w prawdzie... Tam już nie ma siły udawać, tam spotykam się z sobą... W otoczeniu przyrody, czegoś/Kogoś wyższego, lustro już nie zakrzywia obrazu... pokazuje stan na dziś.. Różny... raz wychodzę lepiej raz gorzej w tym odbiciu, ale jest to jedyny moment, kiedy weryfikuje wszystko, surowo, precyzyjnie, na chłodno, sprawiedliwie. I lubię ten stan, uczy, pokazuje, kieruje, nadaje cel, koryguje... Tam już się nie da uciec, taki moment który w sekundzie trwa długo, czystą prawdą wbija się w umysł i serce... Coś tam też zostawiam, zrzucam, przeistaczam się, wyciszam i napełniam, wracam zawsze z bagażem
Muszę miec te ciszę, to zmęczenie, ten moment, te nawet cisze w tłumie, która dialogując tylko ze mna naprawia mnie na kolejne miesiace, tygodnie...
i jak już to wiem, choć nie wiem, co z bieganiem będzie, gór nie odpuszczę, to są moje pielgrzymki do mnie samej, transcendentnie zmieniają mają rzeczywistość, pozwalają zakiełkować czemuś nowemu, dzieki temu oddycham i idę do przodu...przestaję się bać...
Boję się tylko jednego, nie zatracić sie w tylko w tym momencie...iść dalej, gdyż podróż trwa...



wtorek, 7 maja 2019

...ani słowa o Szczawnicy ;-)

Bieg w Szczawnicy pokazał mi, że...bardzo lubię powroty :-) może to starość, może po prostu dorosłość, a moze to taki moment w zyciu, gdzie już sie wie, gdzie jest jego korzeń, kotwica ...
Zawsze uciekałam, teraz też mam takie chwile, rzucić, wyjechać schować się... na szczęście tylko chwile..
Siedząc w autobusie juz relacji Warszawa - Suwałki wsłuchiwałam się w rozmowy pasażerów, uśmiechając sie jak nigdy, wyjechałaś? kiedy będziesz? wszystko ok? to będę czekał na dworcu, super, że wracasz... Miłe ...jednak ludzie za sobą tęsknią, czekają, robia ten wysiłek, wychodzą na dworzec, dzwonią, wyrwani z szarej rzeczywistości jednym telefonem potwierdzają swoje przywiązanie, radośc.. nagle zauważamy osobę, nagle staja się ona inna, na nowo zaczyna istnieć...takie małe dowody miłości, zapalone światło na werandzie, ugotowana ulubiona zupa, jakiś drobiazg, z którym czekamy na nia, niego... nagle wszystko traci anonimowość dnia powszedniego...
Pewnie i z tego powodu, czasem warto wybrać sie, żeby miec gdzie wrocic, wrócić na nowo, po starem, z bagażem doświadczeń, z radością , nadzieją, jak syn marnotrawny lub szczęśliwy pielgrzym...
Siedząc w tym autobusie, cieszyłam się, że coś mnie czeka tam, ze mam rzeczy do zrobienia, że są plany, ze są ludzie, że coś musze poprawić, zrobić na nowo, inaczej, ulepszyć, odkopać...Cieszyłam się, że mam do czego wracać...


sobota, 20 kwietnia 2019

Ultra Hańcza

Od kilku dni biegam, maszeruję, jeżdżę po Suwalskim Parku Krajobrazowym...Myśli nieuporządkowane cisną się w głowie od poniedziałku....tysiące pytań, moje własne podsumowanie siebie; czytam relacje i ciagle zastanawaim się ..a ja? czym dla mnie był ten bieg...czego się nauczyłam, w czym mnie zmienił lub chce żeby zmienił...
Dziś jest ten dzień, który klamrą zamyka pewien cykl...
Przygotowania do Ultra Hańczy przypadają zawsze na okres przed Wielkanocą, co dla mnie ma ogromne  znaczenie, takie wejście w inny wymiar, bardziej przyglądam się sobie, coś decyduję, odcinam oczyszczam; wszystko to razem potem daje początek kolejnemu etapowi życia...
Kolejny rok, kiedy życie swe odliczam od Hańczy do Hańczy, co się zmieniło gdzie jestem...
Ta edycja była trudna... W składzie okrojonym...na nowo stawialiśmy kroki, inaczej, po staremu, ze zmianą, bez zmiany...
Strach.. strach, który paraliżowała działania, strach , który zatrzymał, a może strach, którego pokonanie poprowadziło w nowym kierunku...nie wiem?
Czuwa nade mną Coś, Ktoś, bo w godzine złej zawsze jest pomocna dłoń, wyjazd, telefon, medytacja, książka, oderwanie... I te wielkie oczy zaczynają znikać, przychodzi uporządkowanie, małymi krokami do celu.. konsekwentnie… zadania po zadaniu wyrywane, temu co obezwładnia...
Co było trudne? trudne było odnaleźć sie w ławicy zdań, pytań, podpowiedzi, krytyki, dobrych i złych rad, pokus i różnych podszeptów... Dlaczego? po co? a czy nie uważasz, że? a może by tak? a może byśmy? a nie boisz się, że? nie martwisz się o?.. moim zdaniem; ich zdaniem, nie, nie tak' źle; jest super... ławica...Wszystko płynęło w moją stronę...oprzeć sie temu? wysłuchać? co wybrać? gdzie się zatrzymać? komu wierzyć ? co odrzucić...???
Opadał entuzjazm,,, wchodziła nerwowość...a to nie tak miało być...I wtedy te niesamowite zdanie Jarka- "wiesz, bo my musimy to tak zrobić, żeby zachować radość działania, nie znudzić się bieganiem, i żeby po całej imprezie jeszcze nam chciało sie biegac"... Niby oczywista sprawa, wyartykułowana wtedy była jak gwiazdka na niebie, uchwycić sie jej i płynąc...potwierdzona słowami Asi, bo w tym wszystkim ma być serce i dobro… i to uratowało mnie i może imprezę ;-)
No tak! Skupiłam się na nieistotnym! zapomnailam, zapomnaiłam o człowieku, radości... wróć, odczaruj, zostań jak było... poszło...

Ja, która nie lubie Cosiów, Kiedysiów, Jakosiów…(za daleko jesteś Marzena ;-)) w chwilach, kiedy koniec z końcem nie chciał się wiązać i pojawiały się rzeczy niespodziewane nawet dla mnie...weszło "jakos to będzie"....a przecież zawsze mówiłam sobie " nie ma jakoś, ma byc dobrze, albo całkiem…" poddałam się Jakosiowi...i on przyprowadził małe i większe pożary... Teraz już wiem...na nowo unikam go...nie liczymy już, że się coś uda...liczymy na to, że zrobiliśmy wszystko żeby było dobrze,,, reszta to tylko lepszy cud...

Kiedy emocje biegały po całym SPK, te najpiękniejsze przybiegały na metę, te z dreszczem, ze łzami wzruszenia, z radością nieoczekiwanego, potem i solą biegaczy, uściskami, słowem, gestem, uśmiechem...
Z jednym wyjątkiem, można powiedzieć było dobrze...

Co mi to dało? Uporządkowało mnie, dało siłę, wiarę, że trzeba słuchać tego głosu w środku, czasem może niepokornego, ale on ma dziwnie dobry radar, bo prowadzi w dobrym kierunku...zaufać, porzucić strach, ryzykować, rozwinąć skrzydła, stać mocno na ziemi, cenić pomoc, szukac jej, puścić, kiedy trzeba wodze fantazji, współtworzyć...

W dniach i tygodniach, kiedy nie odbierałam wszystkich telefonów od przyjaciół, gdzie nie wychodziłam na kawę, rzadko byłam w kinie, książkę przeczytałam do połowy...nauczyłam się medytować, ćwiczyć jogę, wyrwać czas dla siebie, chronic azyl... Nie wiem tak na prawdę, czy bardziej zyskałam, czy bardziej straciłam... złapałam spokój czy uodporniłam się... Oczekiwać wiele, ze świadomością, że można dostać nic... na nowo uczy pokory życia..

Kiedy już doszczętnie opadnie kurz w SPK, zebrane zostaną wszystkie taśmy...na szczęście zostanie zawsze ten spokój tego magicznego miesjca, które żyje swoim życiem, mniej lub bardziej zmieniając się...magia, dobra energia, nieodkryta planeta, która buduje stan umysłu...takie mały raj na ziemi...

Ludzie...przyjaciele, znajomi, wspracie...ta edycja pokazała, że sam człowiek, to tylko bezradny pomysł...bez innych nie wykiełkuje... Przyszło wsparcie z wielu stron, za co Wam ogromnie dziękuję, że jechaliście kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt lub kilkaset km, by nalać zupę, spakować pakiet, zbudować namiot, pobiec, pojechać, przywieźć, zawieźć, kręcić sie w kółko, robić rzeczy proste i trudne, bez których codzienność nie mogłaby sie odbyć...

...A na drodze do Ultra Hańczy stawałam sie vege...ale to juz całkiem inna historia..





piątek, 1 marca 2019

Podróż

...jak to nazwać, odpuszczenie, zatrzymanie, pielgrzymka, przygotowanie?
Od zimy zastanawiam się nad swoimi planami biegowymi, co, kiedy, gdzie...i nic...pewnikiem był Śledź i jest 100 na BUT...dalej pustka...marzeniem była Szczawnica, ale przegapiłam...a teraz...co teraz?
Od kilku miesięcy czułam przymus decyzji, przymus wyboru, przymus planu...obserwując deklaracje i plany innych czułam się...zagubiona...gdyż wydawało mi się, że nie wiem, co chcę...przymus, że biegać trzeba, że trzeba trenować...coś zadecydować... I dziś budząc się w marcu pełnym nadziei zrozumiałam, że ja mocno potrzebuję oddechu, przestrzeni, wiatru w skrzydła...i wbrew pozorom pustelni...że póki co start w zawodach stanowią dla mnie ciśnienie i presję...w życie wdarł się chaos, który widać w relacjach z najbliższymi...a tak nie chcę...
Myśl kiełkuje jedna...przygotować się rozsądnie, dobrze, z radością...odnaleźć zagubiony element, popracować nad sobą, być lepszą, znaleźć czas na radość bycia z drugim człowiekiem, spacer, kino, koncert, praca, Fundacja...w to wszystko przepleść treningi...ułożyć siebie w tym, ułożyć się ze soba...
Minął rok od kiedy jestem poza IL...a chyba dopiero teraz poczułam, że wiatr zaczął wiać w skrzydła...że dopiero teraz oddycham pełniej...stanąć na gorze i zbiec z niej...otworzyć się na opinie innych i odpuścić to, czego trzymać sie nie warto... zaryzykować  i stanąć z sobą twarzą w twarz...znaleźć balans między sobą a światem, nie zgubić, odnaleźć...przyznać się do błędów i chcieć je naprawić...pójść na spacer...przeczytać książkę...nie być zachłanną, dać sobie czas...przestać się bać i nie wyprzedzać faktów...przestać się śpieszyć...poukładać..





niedziela, 24 lutego 2019

Śledź 2019

Tegoroczny Ultra Śledź miał nowe smaki, nowe barwy...
Lubię ten klimat sprzed biegu...W tym roku, dzięki uprzejmości organizatorów, mogłam być za kulisami wydarzenia trochę dłużej. Szczególnie bardzo dziękuję za to, że mogliśmy ze swoim skromnym banerem ustawić się obok kolorowego stoiska Vege Runners i mieć tę sposobność spotakć wielu super biegaczy, którzy gdzieś tam już znają Fundację, coś tam słyszeli; móc porozmawiać, poczęstować Predathlonową krówką, czy po prostu zamienić 2 słowa, 3 zdania. Starzy i nowi znajomi, uśmiechnięte twarze, życzliwość...miło; poczęstować Patrycję Bereznowską smakiem Predathlonu - bezcenne. 
Spotkanie człowieka z człowiekiem, wymieniony uśmiech, przyjazne powitanie, razem wypita kawa, taki klimat powinien mieć sport, mieć bieg, pasja...
Tak...kupiłam też super skarpetki z marchewką Vege Runners, które spełniły swoją rolę - Julek - dziękuję za radę i przyjęcie zaoczne do klubu - czuję się dumna :-) Nie wiem, czy zostanę totalnym vege, bo jak zrezygnować ze śledzia, ale...krok ku temu został postawiony milowy ;-)
I Jola z swoją naturoterapią masz w tym ogromny udział - czerpanie siły z roślin, z jedzenia, z naturalnej suplementacji - to jest to!
Dzień biegu, sam bieg nie zapowiadał jego zakończenia...ale...tym razem może od końca.
Agnieszka - dziękuję za ten wspólny czas, dużą naukę bycia z innym człowiekiem w drodze, za naukę mnie samej. Po raz pierwszy użyłam folii NRC, by komuś pomóc, po raz pierwszy zrezygnowałam z biegu, by wykonać telefon z prośbą o pomoc i po raz pierwszy bałam się, bo nie wiedziałam co robić, gdy będzie gorzej...Po raz pierwszy mam do siebie ogromne pretensje i wyrzuty sumienia, że nie zauważyłam, że dzieje się coś nie tak wcześniej... taki brak uważności...
Od dziś, dwie fole NRC w plecaku, naładowany telefon, power bank, bandaż, plaster, mapa; od dziś każdego, kto zwolni w biegu będę pytać, czy wszystko ok; od dziś...po prostu mam być lepsza.
I dziś jest ten moment i to miesjce, by podziękować każdemu, kto był w minucie, kilometrze mego każdego biegu, nic tak nie ubogaca człowieka jak druga osoba.
I dziś...jest ten moment, by przeprosić, że wcześniej tego nie zrobiłam, że czasem zapominam o zwykłym słowie - DZIĘKUJĘ. 

Przeżyłyśmy z Agą niesamowity czas, kolejny etap wtajemniczenia w przyjaźń...
Podziwiam wszystkich , który choć 20 km Bladziny przebiegli...w tych warunkach, to wyczyn ogromny.

Ultra - to nauka pokory, żaden bieg nie jest taki sam, każdy kilometr smakuje inaczej, a każdy jest duża nauką nas samych...
W kolejnych zawodach wystąpiłam, biegu nie ukończyłam, czy wiary ustrzegłam...?
 
    

poniedziałek, 7 stycznia 2019

Ełcka Zmarzlina

Tegoroczna Zmarzlina była mają drugą, z lekka się do niej przymierzałam, choć ostateczna decyzja nastąpiła chyba w Sylwestra ;-) Opłacone, zobaczymy jak będzie ;-)
Roztrenowanie, które się...z lenistwa przeciągnęło się, przeplecione kilkoma krótkimi biegami...takie to były przygotowania do Zmarzliny, byłam ciekawa, co tam u mnie w trawie piszczy, gdzie jestem, gdy mało biegam, co pamięta ciało, jakie są zasoby, bo w lutym przecież Ultra Śledź…I do końca nie wiedziałam, czy iść czy biec...Potruchtałam...bo tak to można w sumie nazwać.
Jeśli chodzi o orientację i wybór kierunku, to tu wstrzeliłam się super, wybierając drużynę Predathorów za przewodników, sama albo bym utknęła w puszczy, albo nad strumieniem, gdyż noga za krótka nie pozwalała go przeskoczyć ;-)
Czasem wiało, czasem padało, za mało piłam, to mój ból zimą, nie odczuwam pragnienia a potem kończy to się spadkiem formy lub...kolejnym siniakiem po zderzeniu z ziemią :-)
W porównaniu z ostatnią Zmarzliną to przebiegła dość szybko i sprawnie, cieplej, mniejszy mróz, orientacja w imprezie większa, nogi coś tam pamiętały z innych imprez...8godzin 36 min - taki pozytywny szok, jesli chodzi o orientację w terenie :-) Mój pierwszy wynik ze Zmarzliny to ponad 11 godzin, także bardzo super jest teraz :-)
Zakończyłam ją mokrym butem, zadowolona z wyniku...ale na pewno najfajniejsze było towarzystwo, ludzie wokół, których spotykasz, rozpoznajesz z innych imprez... świat staje się bardziej życzliwy, bardziej uśmiechnięty...taki oswojony...i to jest super, to zawdzięczam bieganiu :-)
Ktoś poda pomocną dłoń lub kije, ktoś poczęstuje herbatą lub colą, ktoś nada kierunek...wymiana myśli, spostrzeżeń...piękna zima wokół...szukanie zagubionego punktu, czołówka, chodzenie w kółko...świtała Ełku w oddaleniu, blisko, coraz bliżej... Podejścia, zejścia, krzaki, maliny, błoto, strumyki, łąki, zaorane pola, które pod śniegiem kryją nie wiadomo co...mijani ludzie, którzy pojawiają sie z różnych stron, ktoś jest ostatni, ktoś nas wyprzedza, kogoś mijamy, znika i na now się pojawia, tyle koncepcji ile ludzi...
Jeśli chodzi o prognostyk dalszych imprez, to zdecydowanie trzeba przyspieszyć, zgęścić ilość treningów, przestać się obijać, nadrobić zaległości, zgubić kilka kg ...iść do fizjo ;-)

Podziwiam orientujących się na 100tkę, wszystkich tych, którzy biegną z mapą we właściwym kierunku, szybko, sprawnie. Super impreza, na pewno super przygoda w lesie, która można potraktować na rozne sposoby a zawsze przynosi radość, polecam! Ja raczej będę się orientować na dalsze jej edycje ;-)







wtorek, 1 stycznia 2019

Podsumowanie...

Sylwester, Nowy Rok, bliscy, najbliżsi...rozmowy, plany, marzenia, rozliczenia...mam i ja swoje...
Adwentem roku 2017 rozpoczęłam nowy etap w swoim zyciu, znowu wszystko postawiłam na jedną kartę, by iść za marzeniem, zaryzykować i iść swoją drogą… Decyzja - sprzedaż firmy, tak mocno samodzielna i osobista, że aż bolało, chciało się z kimś nią podzielić i nie było z kim, bo w sumie któż miał ponieść jej konsekwencje oprócz mnie... Nowy status w życiu, Fundacja; na mapie świata ludzi pracy - ja osoba bezrobotna... każdy dzień był dedykowany tylko jednemu celowi Fundacja "Kierunek Ultra"... dziś jak patrzę wstecz, to już jest to szczęście, świadomość, że wszystkie moje marzenia z roku 2018 spełniły się... jest radość :-)
Nie każdy dzień taki był, była euforia nieświadomości  problemów, jak dobrze, że była, bez niej pół rzeczy by się nie wydarzyło, był strach o jutro, bo przecież ten materializm wdziera sie rachunkiem za telefon, wymiana opony, butem biegowym... I nowe i stare uczucie... Bo przecież już tu byłam, znam go, znałam ten strach i chyba tylko to, plus Opatrzność która czuwa, nie pozwoliła mi w nim utonąć...Rozmowy telefoniczne, rozmowy przy kawie, wybiegane kilometry, monologi z psem, zdziwionym łzą na policzku... Nauczyłam się prosić o pomoc, nauczyłam się upadać i podnosić, nauczyłam się wierzyć w kolejny dzień...
Ultra...taki kierunek biegowy obrałam, dzięki kryzysom na trasach, wiem, że ten, który pojawiaj sie w życiu osobistym, to też mija, że kryzys nie oznacza upadku, że upadek nie oznacza przegranej, że połamany nos, rozczarowanie, osamotnienie, to tylko stan przejściowy...
Nowi ludzie, siła wsparcia, zawierzenie, że w każdym z nas jest człowiek... Milczenie nie oznacza samotności, odejście, nie oznacza końca...
Radość mety, radość innych, emocje przygotowań, nauka odpuszczania i cierpliwości, odrzucanie oceniania (trudne); ten rok miał wiele barw... Końcówka mocno trudna, na zmeczeniu, zawierzeniu, szłam przed siebie, ważne było jedno, wytrwać.... Jest oferta pracy tak jak lubię, pojawia się czlowiek, który odrzucany strachem, złym doświadczeniem trwa, chce trwać, pomaga, wierzy, podziwia, jest... taki mały osobisty cud...
Rok utkany w doświadczenia, rok utkany zawierzeniem serca, rok, który zobowiązuje...
Nie wiem, czy jestem pod szczególnym opiekuńczym skrzydłem Anioła, nie wiem, czy to życiowy fuks, wiem jedno, że warto stanąć w prawdzie ze sobą, zapytać się dokąd zmierzam, w co wierzę, czego pragnę, oprzeć się na czyms, co jest większe od nas i iść za tym głosem wewnętrznym, iść swoją drogą.. Moze nie być łatwo, może boleć, możesz czasem zwątpić, ale nie wolno sie tobie poddawać, na końcu czeka Cię spokojna radośc, spokojne szczęście i samorealizacja… Czy coś po drodze zaniedbałam? Nie wiem... Może rzadziej podlewałam ogródek, byłam rzadziej w kinie, nie zjadłam pizzy z siostrzenicą...
Mocno wierzę, że zbudowałam fundament, na którym rok 2019 będzie stabilniejszy...pracowity, ale juz bardziej świadomy… Wierzę, że najbliżsi mi wybaczą mój brak przy porannej kawie, może dla nich moje szczęście też ma znaczenie :-) bo właśnie tak bym chciała by to odebrano...nie jako stratę, ale jako budowanie czegoś swego...swojej drogi, nie bez nich, ale w zgodzie z sobą...

Statystycznie...przebiegłam ok 2000 km, dołożyłam siłownię do swoich treningów,  wierzę w naturalną suplementację, wzmocniłam głowe medytacją, wyciszeniem... przebiegłam oprócz połówki w Białymstoku (którą bardzo lubię) same trailowe biegi, najkrótszy był Piekłem Czantorii, najdłuższy ukraińsko - polskim Bojko. Który bieg był najlepszy? Każdy kolejny :-) Powinnam poprawić szybkość, wzmacniać nogi, więcej siłowni i treningów ogólnorozwojowych... Plany biegowe? Chcę przebiec 100 km w gorach...co wiecej biegowo...nie wiem...ciagle mi jakieś zapisy uciekają :-)

Taki w skrócie był mój rok 2018 :-) Nie żałuję niczego :-) Marzenia się spełniły, cud ma wymiar rzeczywisty :-)