Obserwatorzy

niedziela, 29 września 2019

BUT i inne przypadki

Decyzję o starcie w 100 BUT podjęłam w chwili entuzjazmu po zeszłorocznych 60+ km BUT, gdyż było za mało ;-)
Entuzjazm trzymał mnie do maja, gdy niespodziewanie zapalenie płuc zatrzymało mnie w biegu.. Potem już tylko tendencja w dół, coraz mniej, coraz rzadziej, coraz wolniej... Nie był to zły czas, tyłam, chudłam, tyłam, robiłam tysiące innych rzeczy; ukradkiem i z nieśmiałością podglądałam innych biegaczy i tęskniłam za lasem, wiec spacer, pies, jakies wybieganie
Lipiec przyniósł zmianę, gdzie jestem, co robię, czy zmierzam w słusznym kierunku... co mnie motywuje, czego mi brak a czego się lękam i sprostać nie umiem..
Zaczęłam biegac dla siebie, bez zegarka, aplikacji, pomiarów, tak po prostu, żeby wyjść...
Zaczęły pojawiać się pytania, Ty rzeczywiście biegniesz setkę? To trochę dawało do myślenia...więc siłownia, joga, wspólne treningi z dziewczynami...ale ciagle jakby za mało w porównaniu z intensywnym rokiem ubiegłym… I z tej perspektywy treningowej rzeczywiście wszystko to wyglądało mizernie..
Znam siebie, nie mogłam przepisać się na krótszy dystans, bo już na starcie stałabym bez motywacji i celu, znam siebie, wiedziałam, że w trakcie nie skrócę dystansu i skręcę na 75 km...
Nie lubię dróg na skróty, prowadzą do nikąd...
Od czasu do czasu, mówię sobie "sprawdzam", sprawdzam gdzie jestem, czego sie trzymam, jak daleko dojdę, co mogę, co mam i kim jestem...
Z pomocą przyszedł też Marek i jego wpis, o mistyce biegowej...pomyślałam, ten to niczego się nie lęka, też tak chcę...
Przedstartowe przygotowania do BUT, to odpoczynek, góry, relaks, potem już tylko jedzienie i logistyka ubraniowa... wszystko w sumie było ustalone, znane, przepaki, czołówki, odżywianie, nawadnianie...
Organizatorzy, orgnizacja, surowa męska przyjaźń z biegaczami, to mój odbiór. Nikt tu z nikim się nie ceregieli, nastawieni- im trudniej tym lepiej, żadnego klepania się po plecach, wybraliście, męczcie się, tu chyba nie chodzi o widoki, choć miejscami piękne, ale o dobicie do granicy swojej wytrzymałości. Czasem tylko myślę, po co ten wybór skrócenia dystansu, jak ma byc taft, niech tak będzie do końca ;-)
Kto co lubi; byłam tu drugi raz, właśnie dla tego trudu i zmęczenia, bo czasem- zazwyczaj lubię sprawdzić swoje granice. Chyba właśnie po to biegam, żeby dotknąć trzewi, przeżyć katharsis, dotknąć niemożliwego, nabrać pokory i spokoju.

Start - 4.00 - do świtu w super towarzystwie z Krzysztofem, wdzięcznam :-) Utrzymał moje tempo do brzasku, potem już tylko samotna przygoda od punktu do punktu, dzielona na etapy, krótsze, dłuższe, bardziej lub mniej strome. Piękna pogoda przez wiekszosc biegu, troche ludzi na początku, potem coraz mniej, samotność, natura, medytacja, czasem urwane myśli…Początek to zamykanie stawki, na drugim punkcie dowiaduję się, że za mna jest 25 biegaczy, czyli coś tam przyśpieszam... Endorfiny biegowe złapałam dopiero na wejściu pod Szyndzielnię, dobrze szło, krok za krokiem, miarowo, bez postoju, do góry...potem zbieg i tak w kółko, gdyż tu płaskich odcinków jakby mało... Noc wielkie oczy ma, skutkowało szuraniem na wypłaszczeniach, zbiegami jak tylko mogłam i miarowym wbijaniem kijów pod górę..Odcinek 10 kilometrów Wapienica Brenna był zaskoczeniem, z zapasem czasu wyrobiłam sie na punkie 30 min przed jego zamknięciem, świadomość tego, że tu mnie mogą zatrzymać zaowocował biegiem, już biegiem po płaskim, nie dam sobie tego odebrać, walczyłam o te swoje dziecko biegowe jak mogłam...
Były różne momenty, łzy wyruszenia, gdy mijałam podchodząc na Stary Groń wycieczkę niepełnosprawnych osób, które biły mi brawo i życzyły powodzenia, od razu krok nabierał na szybkości, a w głowie tysiące myśli...szczęściaro, nie guzdraj się...Endorfiny przy pierwszych zbiegach...
Dobrze szło, liczyłam czas, ile mi zostało i kilometrów i godzin, i tylko zastanawiałam się ile godzin nocnych przede mną, ale póki co toczyła się walka, ludzie rezygnowali, skręcali na 75 km...a ja chciałam wiedziec, dokąd dojdę... Barania Góra i sceneria jak z horroru, opadająca mgła i cztery wypasione kruki latające nade mną, jest aż tak źle, czy to tylko klimat miejsca inny...
Zbieg do Węgierskiej Górki...tu chyba siadła psychika...w głowie miałam fakt, ze punkt jest na 72 km, tam mam przepak, i ostatnie dwa odcinki... Bukłak jakby coraz bardziej suchy, kilometry mijam i mijam licznik pokazuje 73, 74 i nic..ominęłam punkt? Bo chyba już jestem na tym odcinku, za przepakiem, zdejmą mnie z trasy, zdeklasyfikują za ominięcie punktu, co robić? biec dalej, czy go szukać, zawrócić, bo może jest za rogiem, monolog wewnętrznych rozterek...dogoniłam dwóch gości, którzy tez punktu szukali, nas dogoniła kolejna zadziwiona osoba...Miarowo, razem, ponoć aby znaleźć go do 20ej, bo potem trudne rzeczy nas czekają, ok...to szuramy...jest...mamy go, 76 km...jeszcze 27 km i około 8 godzin do limitu...czy zdążę, czy dam radę, jak długo będę w nocy biec? Z tego całego zamieszanie, nie biorę nic z przepaku...jem i ruszam dalej, pod górkę... Moja czołówka blednie...zapasowe baterie zostały w przepaku, potykam się, chyba już jestem dużo wolniejsza, idę i myślę, iść czy zejść; gdy pójdę dalej to pewnie będą mnie zbierać nie wiem skąd, a jak już zejdę,,,to kończę... Zegarek się rozładował...80 km, godzina 21.36 wysłam eske do znajomych, że mówię pass... Na dziś tu kończę BUTa.
I tu kolejna piękna historia, znam ludzi z Predathlon, czyli mozna rzec, rodzina, ale pierwszy raz razem na wyjeździe, najpierw wzmocnienie, idź, dasz radę, potem, przyjeżdżamy po Ciebie, gdzie dokładnie jesteś? :-) Zeszłam do punktu, który już zwinięto, miał być do 23ej...ale był krócej, zgłaszam napotkanej czerwonej latarni swój pass i czekam w parku, sama, dalej ciemno...są :-)
Będę wdzieczna za ten gest do końca zycia :-)
Jak spotkacie kogoś z koszulką Predathlon Finisher to na 95% będzie to niezwykła osoba, bo głównie tacy ludzie tworzą atmosferę tej imprezy.
Czołówka i jej historia...trochę poczułam się, jakby ktoś/coś odebrał mi światło, trochę poczułam się jak te panny głupie, które oliwy nie zabrały, choć z perspektywy powrotu do domu, myślę jednak sobie, że ja raczej zrobiłam swój max, wymieniłam baterie na nowe, zabrałam z domu drugą czołówkę, którą...zepsułam, przy wymianie baterii, zabrałam zapasowe, o których zapomnaiłam... Może moja głupota, może moja nonszalancja, może roztargnienie, zmęczenie, a może pech, a może dobry los, opatrzność, przypadek, suma dziwnych zdarzeń...można mnożyć i dzielić... Czy to mnie uratowało, czy to mnie zatrzymało...gdzieś z tyłu głowy ciagle mam tę myśl, nie byłam gotowa na tę ciemność, jeszcze nie byłam gotowa...
Ten bieg będzie zawsze już dla mnie inny...przełomowy, gdyż prawie cały...przemodliłam, ta medytacja, to tylko ona dała mi siłe żeby biec, na logikę nie byłam przygotowana; pamięć mięśniowa, pewnie ona też miała swój wpływ, ale czy aż taki? Chyba walczyłam na tych kilometrach tylko siłą ducha, spokojem, ciekowością, co dalej, intencją, co z tego wyniknie, kim jestem...
Był to mój najdłuższy dystans przebiegnięty w tym roku, największa suma przewyższeń i po raz kolejny w tym roku bieg nie ukończony medalem... Jak się czuję? Uspokojona, wiem, gdzie jestesm, co jest mi drogie, w co wierzę, po co biegam, co mi to daje...braki w wiedzy o swoich słabościach nadrobione..
...mocno wierzę, że moc w słabości się doskonali i właśnie otwieram nowy rozdział w swoim życiu..