Obserwatorzy

wtorek, 24 kwietnia 2018

Szczawnica

Prawda jest o mnie taka, że też czasem się boję... Jak na to dziś patrzę, to boję się czasem wyjść ze strefy komfortu i na nowo sprawdzić swoje granice, nowe rozdania, nowe możliwości, bo przecież tu, gdzie jestem jest tak...wygodnie...
Szczawnica, wokół same vipy biegowe, przewyższenia 3 razy wyższe niż Suwalszczyzna i ja...ze swym górskim doświadczeniem bardzo średnim...strach rósł...dzień przed, wszystko bylo nie tak, wszystko było inaczej niż zawsze, wszystko przeszkadzało, na tysiące sposobów trzeba było siebie przełamywać, żeby to, tę podróż w nowe znieść...
Budowanie strategii biegu...oczywiście strach mówi mi, będzie to Twoje pierwsze zejście z trasy, w sumie niby nic złego, pewnie każdy coś takiego przechodzi, a potem ta myśl, jednak wstyd, chyba nie po to tu przyjechałam...to moze potraktuje to jako rozbieganie w górach...limit dopiero na 44 km, czyli troche pobiegam i potem zobaczę... choć przebłyski były, że gdyby tak mi poszło jak na Śledziu, to bym była szczęśliwa, gdybym to zrobila w 11 godzin, to by było super...zadziwienie w oczach kolegi, znowu ściągnęło w dół...no nic...jem pierogi, piję piwo, robi się luźniej w głowie...
Nikomu się nie chwalę, że tu jestem, robię wyjątek dla nielicznych, gdzie czuję się bezpiecznie...
Coś pakuje do plecaka, żele, daktyle, cukierki, magnez, przygotowuję ubranie...
Sobota rano, 5 wstaję...noc średnia...jednak to już dziś, coś trzeba z sobą zrobić, zjeść, wypić kawę, napełnić bukłak...emocje po horyzont...w duszy mówię sobie swoją mantrę, która uspakaja jak nic, czemu dopier teraz?...
Idziemy na start, trochę zimno, trochę wieje, spotykamy ludzi, gdzieś wysyłam rozpaczliwe sos...pomaga, mobilizuję się, jest lepiej...
I start, trucht w grupie a potem już mniej lub bardziej samotny bieg...Widoki rekompensują wszystko, po 4tym km wiem, że będzie dobrze, limit 13 godzin, to zrobie to w 12 godzin, rozpiska na numerze startowym jest, prawie wszystko wiem, biegnę :-)
Super zbiegi, fajni ludzie, nie wszędzie można się rozpędzić, bo akurat koń zatarasował drogę z wozem a to wycinka drzewa, a to po prostu wąsko... punkty, nawodnienie, pamiętać, ze trzeba pić często , bo gorąc...Na pierwszym punkcie jestem wcześniej niż myślałam, coś tam jem, coś tam piję i lece dalej...z górki, kocham zbiegi :-) jak się potem wczytuję na odcinku 20 km wyprzedziłam 100 biegaczy, fajna sprawa, jak sobie teraz pomyślę, z pozycji 200 którejś, przechodzę na 160 coś... Najdłuższy odcinek bez punktów odżywczych - 20 km, Niemcowa...jak się już na nią wdrapałam i zobaczyłam co mnie dalej czeka, a  byłam w połowie, pomyslam, bez sensu, 5 km w górę, 5 km w dół i znowu to samo... rany...chce już na metę :-) Bukłak wysycha, na szczęście po drodze blaszany kubek z wodą ze studni robi swoje :-) po drodze czytam smsy, mesindżery, lubię takie doładowanie, jednak jest ktoś , gdzieś :-)
Dookoła jest po prostu pięknie...warto czasem obejrzeć się w tył, perspektywa się zmienia...
44 kilometr Bacówka, napełniam bukłak, trochę niezdarnie, troche za długo, jem zupę, czekoladę i dalej pod górkę, jeszcze 20 km...i wtedy myślę sobie, a może jednak te 11 godzin jest do zrobienia...
Cisnę dalej, gorąco...i jest ta satysfakcja, że mimo, że bez kijków, mimo że nie wbiegam, to mijam pod górkę różne osoby, po raz pierwszy w życiu mijam innych wchodzących pod górę.. siłownia robi swoje, jak dobrze, że i tu się przełamałam :-)
Potem jest już coraz fajniej, 9 km do mety, czuję, że jest ok, wąsko, urozmaicona droga, ciagle gdzieś trzeba sie wspinać, liny na zbiegu... kolejny raz spotykam dwójkę facetów, którzy coś mówią, coś komplementują, jest doładowanie, 60 km - lecą łzy, jednak dam rade w 11 godzin, moze szybciej, czwórki na zbiegach juz czuję, jak wszędzie było sucho, tak na 62 km chyba km jakies błot, jakby ktoś specjalnie wąwóz polał wodą, zazdroszcząc Łemko... potem już deptak, cywilizacja, ludzie, płasko, zwalniam, i znowu skądś pojawia sie człowiek i mówi, dziewczyno, tak dobrze szło - leć, nie zwalniaj...to przyśpieszam, ktoś obok, z tłumu biegnie ze mną, osłania mnie swoim cieniem, dopinguje, taki Anioł Stróż ostatniego kilometra... wbiegam na metę i oczom sie nadziwić nie moge że jednak jest poniżej 11 godzin, 10;37...
I już nawet nie przeszkadza fakt, że piwo piję sama zdając relację najbliższym, ze żyję :-)
Przełamałam wielki swój strach...widzę swój postęp...spokojna radość daje wytchnienie...
I teraz, gdy znowu stoję przed nowym, który wielkimi oczami patrzy na mnie, to przypominam sobie te 64 km...że się nigdy nie jest samemu, że warto wyciągnąć rękę i podzielić się swoim zmartwieniem, że obok zawsze jest drugi człowiek, że ktoś czeka i wierzy... pokłady w nas są wielkie, możliwości ogromne, widoki na szczycie bajeczne, pod górkę trzeba sie wdrapać, ale tylko tam widzisz dobrze, gdzie jesteś...
W życiu, na prostej, na płaskim deptaku, w dołku, błocie, zawsze będę pamiętać te euforię zdobytej góry...tam drzemie moc...tam sięgam.