Obserwatorzy

poniedziałek, 15 października 2018

myśli nieprzebrane

nagromadzone, niewybiegane mysli tłuka się po gramach duszy, pukają do zakamarków serca niepokojem, pytaniem, nadzieją i wątpliwością… balans na krawędzi pasji i realizmu zycia.. droga której tłumaczenie jest tak trudne jak trudne życie w realizacji siebie... czemu dlaczego jaki i kiedy... gdzie skręcić, co zrobic, jaka decyzje podjąć, gdzie sie zatracić a gdzie zachować baczenie... czy otwartość nie zostanie źle pojęta i nie umrze złym złudzeniem
gdzies trzepocząca sie samotność w wołaniu do Najwyższego
kropla łzy torująca drogę ku marzeniu
jak daleko posunąć sie w swoim ryzyku
gdzie sie zatrzymać i skupić na zadbaniu o codzienność
czemu ta ciągła krawędź... czemu jednoznaczny wybór nie kończy się nagrodą? źle ustalony cel czy test na cierpliwość, wytrzymałość i pokorę
gdzie ten moment gdy uginanie kolana jest juz przesadą i czas na zmiane szeregu...
tysiące myśli...
poukładać i rzucić się w przepaść
zasnąć i obudzić się mocnym... znaleźć czterolistną koniczynę i na chwilę odstawić gardę....


niedziela, 7 października 2018

BUT...i inne przypadki

Czy jest to ten moment by podsumować BUT? pewnie tak, bo zaraz rozpłynie się i zostanie pamięcią, póki jeszcze żyje podskórnie, póty świeże spojrzenie...

Był to pierwszy bieg od chyba dwóch lat, bieg ultra, na zawodach, który przebiegłam w towarzystwie... niby nic wielkiego, każdemu się zdarza, ale mi nie za często...
gdzies uknułam sobie teorię, żem nudna, tylko się męczę, pocę, mam katar, jestem wiecznie spragniona i tylko wdrapuję się bezradnie na górkę... po co komu takie towarzystwo? lepiej samemu, bo wtedy odpowiedzialnym się jest tylko za siebie, pewnego rodzaju wygoda...nikt nie będzie miał pretensji, że zwalniam, że coś nie tak...
I tu pojawia się gość, który z premedytacją choć dużą niewiedzą oferuje swoje towarzystwo, chce biec razem... i co teraz? odmówić w sumie nie wypada, bo z natury grzeczna jestem, może sam zrezygnuje, gdy nakreślę koszmar wspólnego biegu...no nie rezygnuje...Ultras, biega szybciej, dużo szybciej, uparty...no nic będzie ciekawie...
Z takim bagażem przyjeżdżam do Szczyrku, gdzie góry wznoszą sie juz jak tylko otworzysz drzwi od samochodu, wysokie, wysokie...tam gdzies mam sie wdrapać...strach...profil trasy piętrzy się tymi górami...dobrze, ze wybrałam 60tkę, podziwiam startujących na 90 i 130 km - czy wiedza co robią?
Piątek...mamy się z lekka przebiec się... rany, czemu, czemu mamy biegac, przecież ja jutro biegam, teraz na bank tak się zmęczę, że sobota będzie koszmarem zejścia z trasy...ale wkładam te buty, robimy test trasy pod prąd, lekki trucht, na szczęście potem jest po górę, wiec spokojnie można iść...idę, piękne widoki, cudnie ciepło, słońce...gadamy, szuramy, schronisko, Klimczok, herbata której kubka unieść nie można, ciacho, migdały...w oddali widac kogoś kto tez sobie trenuje, zbiega, podbiega... sceptycyzm wyjścia na ten spacer jakby malał... wracamy.. pięknie jest, jest z górki, mozna rozłożyć skrzydła, poczuć wiatr, sprawdzić przyczepność i na dobre pożegnać się ze strachem :-)
   To był bardzo dobry pomysł, gdzieś na tym zbiegu zgubiłam strach, teraz tylko relax, szykowanie ubrania, dywagacje nad kijkami, długością ubioru..bo pogoda niewiadoma... noc...pada...deszcz dudni w okno dachowe...miało nie padać... brac kijki czy zostawić, brać dodatkową kurtkę czy zostawiać… szczęśliwie dla mnie zostawiam i kijki i kurtkę, przestało padać, a kijki, moje, na bank by mi przeszkadzały w zbiegach, wąskich, szybkich, szalonych...
   Czas start, lecimy, nie widzimy wszystkich, ktoś sie spóźnił, gdzieś ktoś sie zapodział, to robimy swoje, ciemno, mgliści, czołówki znaczą ślad, idziemy pod górę, mijamy, wymijamy, schronisko… za nocy niewidoczne tło biegu...za szybko biegnę - takie słyszę hasło od Grzegorza ;-) niemożliwe, ja? raczej to jest takie naturalne tempo ;-) noc, póki co zawsze przeraża mnie, a ta mglista, gdzie kropelki mgły wiszą gdzieś nad nami rozproszone światłem, chyba jeszcze bardziej, odliczam godziny do świtu, cieszę się każdym przejaśnieniem,,,i czekam gorącej herbaty… jest punkt, nie ma jej, woda, izo, jakieś ciastko, takie to mizerne...no nic, trzeba lecieć dalej...Kolejny punkt za jakies 17 km...i chyba tu na 25 km mam lekki spadek energetyczny, za późno coś zjadłam, coś jakoś wolniej słabiej... i wtedy okazuje się, że ta osoba obok ma swoje plusy... ona mówi, ona rozmawia..i nie wiem czy wyczuwa szóstym zmysłem zmęczenie, zmieniając temat w mojej głowie, myśli słabości ustępują myślom dialogu, śmiechu...taka nowość odkrywcza, że drugi człowiek to energia dodatnia, dotychczas słabo wykorzystywana, miłe zaskoczenie; biegnę, zbiegam, w myślach ciagle ta herbata, której..i tu nie ma... jakies doładowanie, napełnienie baku i dalej, znowu wzniesienie... I tak sobie biegniemy, zbiegamy, wdrapujemy się, podziwiamy widoki, tęsknimy za ciepłym posiłkiem, rozmawiamy, mijamy, wyprzedzają nas, ponoć jest ok czasowo, jakieś kolejne słabości, punkt odżywczy, w końcu coś ciepłego, można szurać dalej...50 km..i kiedy widze, że po raz kolejny mijam się z tymi samymi osobami, to myślę sobie, no tak, do poprawy szybkie bieganie i te podejścia, jest przestrzeń na poprawę i to w sumie napawa optymizmem, bo ciagle jeszcze można …
    Malinów , Skrzyczne, tu zaczyna się mój bieg, chyba to te daktyle, bo jednak mało jemy, mało pijemy, bardziej z rozsądku niż z pragnienia, a może to ten stromy, kamienisty zbieg, a może to ta trudność, że nie wiesz co za rogiem, na skraju zbocza, gdy na wyciagnięcie ręki masz przepaść, może to ta adrenalina sprawia, że przyśpieszenie przychodzi samo z siebie, bo jak tu nie biec... przepraszam, przepraszam, szukam miesjca dla siebie, dziękuję, biegne, lecę, podoba mi się, z kamienia na kamień, uciec szybciej niż on spod nogi, w sekundzie podjąć decyzję, gdzie postawić kolejna stopę, by sie odepchnąć, odbić, uciec, odepchnąć się od spadającego... wyścig z naturą, cudnie jest, zakręty, zbiegi... w końcu doganiam tych co mnei minęli, mijam...już teraz żadne podeście mi tego nie odbierze... ostatnie km i znowu szuranie, zbieg, zaraz meta...11 godzin i prawie 7 minut.. w marzeniach miałam 11,30, na starcie 12, na mecie dużo mniej.
Radość, po raz pierwszy poczułam tę moc gór i po raz pierwszy poczułam, że mogłam jeszcze biec dalej, było to miejsce :-)
   I jak nigdy, nie rozbijały mi się myśli o siebie, jak nigdy nastawiona byłam na zewnątrz, na drugiego człowieka, naturę, po raz pierwszy bieg z kimś szybszym ode mnie nie był obciążeniem a poznaniem, wspólną drogą... Wszystko to bardzo szybko minęło... dziś z perspektywy ciepłej kanapy, myślę, trzeba było wybrać 90tke, dłuższa zabawa ;-)
  Parząc na te zawody jako organizator, to...taki mają męski szlif ;-) na surowo, bez ozdób, jakiś endorfinicznych emocji, czego mi trochę brakowało...mają to szczęście trudnej trasy...dla której pewnie tu wrócę.
  BUT to też na nowo poznawane osób, jest się bliżej, coś planuje, zjedzone pierogi, wypita wspólnie kawa, ugotowany posiłek, szefowa zamieszania, która prawie z patelni wyciąga ci makaron jedząc ze smakiem, by potem odwzajemnić się łyżką oleju do sałatki... jakąs magię miało to miejsce, spokój i ciszę...takie poznawanie...
  I to mi zostanie w pamięci, drugi człowiek, jego historia, wspólne chwile...i oczywiście te zbiegi skrzydlate :-)