Obserwatorzy

wtorek, 20 listopada 2018

Piekło, bolało... Piekło Czantorii

Wyjazd do Ustronia jak żaden inny, był wyjazdem po grudzie, uciekające pociągi, spóźnienia, złapana guma, zablokowany telefon...jakby wszystko chciało zatrzymać nas w miejscu, mowiąc, nie rób tego...a może to taki był test na wiarę, cierpliwość, test granic? Każdy dzień przynosi inną odpowiedź...

Start o 4ej nad ranem sporym podbiegiem w ciemności był początkiem nieznanej przygody...Sporo ludzi, potem coraz mniej, ścieżki gęsiego, zbiegi, kamienie, podejścia i 5 km, który u mnie zawsze jest odpowiedzią na to, w jakiej jestem formie i jak mi się ten bieg ułoży... Odpowiedź przyszła... tylko chyba co 20ta łza była widoczna na policzku, reszta wsiąkła w dusze, która nagle rozbiła sie o swoje słabości... Już wiedziałam, że nie będzie łatwo, będzie trudno, forma końcówki sezonu jest daleka od życzeń... W tej jednej minucie świat wewnętrznych zmagań rozlał się czyśćcem po głowie, sercu, myślach...Nagle do świadomości przyszły wszystkie błędy, pomyłki, niedosięgnięcia, zaniedbania...rzeczy niedokończone…Bezradnie stanęłam w obliczu prawdy o sobie, gdzie jestem, co zrobiłam nie tak, z kim dawno powinnam wypić kawę, z kim zaniedbałam relacje, gdzie oczekiwałam za dużo, gdzie powinnam odpuścić, a gdzie zawalczyć... Jakimś takim okropnym bólem rozrywało sie serce...i ta jedna myśl po głowie - jesteś słaba...jesteś słaba...potwierdzona jak echo zdaniem towarzysza podróży...jesteś słaba... Jeszcze wtedy nie widziłam, czy jestem w piekle, ale tak musi wyglądać czyściec, gdzie mierzysz się z tę szarą stroną siebie, gdzie oko w oko stajesz ze słabościami, odganiasz myśli a one same przychodzą i bezwzględnie punktują słabości roku...słabości twego jestestwa...
Ale też już wiem, że długo nie ma co być w tym stanie, trzeba unieść oczy ku czemuś wyższemu, szukac pomocy...uruchomiłam swoją mantrę, stwierdziłam, ok, jestem słabsza niż zawsze, trudno, dam z siebie ile mogę, nie sprzedam skóry tanio, chciałam sprawdzić to piekło, więc to zrobię, małymi kroczkami, kilometr po kilometrze, zbieg po zbiegu, podejście po podejściu...
Wspinałam się, zbiegałam, wspinałam sie zbiegałam, prostych odcinków jest tu niewiele...
12 kilometr, Poniwiec przywitał nas punktem odżywczym, ciepła herbatą, ciastem i kolejnym podejściem, idziemy na Wielką Czantorię, jest przeżycie, gdy każdy krok zbliża Cię do wschodu słońca i w nagrodę za dojście na szczyt masz ten piekny obraz budzącego się dnia, wychodzimy  z ciemności… czy zawsze tak jest, by zobaczyć więcej trzeba sie natrudzić?
Do 20 km jakoś idzie, dobiegamy po ok 4 godzinach i 15 min na kolejny punkt odżywczy, by znowu stanąć do walki na tej samej tracie, tym razem za dnia...i być może tu za mało zjadłam, może tu gdzies popełniłam błąd ale kilometry od 20 do 32 były jednym wielkim osłabieniem, kolano bolało, zbiegi strome były trudne do przejścia, bukłak z woda odmówił posłuszeństwa...siłą ducha pokonywałam kolejne kilometry...
I znowu Poniwiec, 32 km, punkt, jem, piję, jem, bo już wiem co mnie czeka...i już było lepiej...dzień pokazał nowy obraz gór, od 35 km nawet wyprzedzamy poszczególne osoby, na zbiegach, podbiegach...jakieś odrodzenie sił, choć, chyba to tak już u mnie jest, że po 35 km, dopiero, uruchamia mi sie kolejny bieg i można więcej...40 km, 3800m przewyższeń za mną,  dobiegamy do miesjca, gdzie zaczyna się piekło, by dostać medal trzeba wspiąć sie na szczyt kolejki na Czantorię, no fajnie...
Nieświadomie, założyłam sobie, że w tym miesjcu będę po 9 godzinach, byłam po około 9,5...i mimo tego jest radość, bo żyję, dotarłam, teraz tylko ta wiśnia, ale przecież już ją widać... i tak krok po kroku, noga za noga wbijasz te kijki i pniesz się wyżej i wyżej...i tak ok 2 km...i kiedy myślisz, że już to masz, to tylko lekkie spłaszczenie trasy, bo w górę czeka Cię jeszcze kilkaset metrów...już widzisz zegar który niemiłosiernie odmierza czas..i znowu trzeba sie tam wdrapać...
10 godzin 8 minut, a wszystko po to, by na szczycie wypić piwo i dostać medal ;-)

Czy ja to zrobię jeszcze raz? Ciekawi mnie, jak by to było, gdyby to nie była końcówka mojego sezonu...czy to ma wpływ...pewnie coś trzeba zmienic w przygotowaniach, pewnie dużo jeszcze roboty przede mną...to już całkiem inna sprawa...

Impreza ma klimat, jaki lubię, ludzie się znają lub bardzo szybko się poznają ;-) serdeczne powitanie, luźna atmosfera, widac, że są zgrani, robią to co lubią, każdy ma swój przydział zadań.
Może na tym 20 km trochę prowiantu jakby mało, ale może to skutek uboczny bycia z tyły peletonu ;-)
Ja nie czułam, że biegnę dwie pętle, za każdym razem wyglądały one inaczej, biegnących 63 km podziwiam za wytrwałość, dwie pętle w nocy... szacunek.. biegnących 20tke za szybkość, czołówka śmigała jak wiatr...
Nie ukrywam, że dostałam w kość, nie przebiegłam jeszcze tak trudnego biegu...ale w duszy nastał cudowny pokój...pokora dla gór, podziw dla tych z czołówki dystansów...i o dziwo...narodziła się wewnętrzna siła...taka spokojna, codzienna, może to tak jest, gdy przejdziesz przez czyściec i uciekniesz z piekła...wtedy zostało tylko niebo...niebo życia, póki co ;-)